środa, 29 września 2010

Autobus turystyczny, tylko 1 dzień w roku.


Jesteśmy w Goreme, około 1 godziny jazdy od Kayseri, w centralnej części Kapadocji.
Mogłoby się wydawać, że tylko narzekam i narzekam w czasie podróży. Niby mi się podoba, ale zawsze znajdę dziurę w całym. Tak sobie pomyślałem, że jakbym tylko pisał, że jest wszędzie pięknie, że wszystko jest super, to tak naprawdę nie mógłbym zapamiętać miejsc w których jesteśmy. Bo nie da się cały czas być zachwyconym od czasu do czasu trzeba ponarzekać.
Ale właściwie w przypadku Kapadocji, to nie ma na razie na co narzekać bo nie tylko widoki są piękne, ale ludzie niezwykli. I chyba to jest ważniejsze niż doszukiwanie się niedociągnięć czy też potknięć. A do ludzi mamy szczęście. Jednym z właścicieli naszego 10 pokojowego hotelu, wykutego w skale, jest Dervish. Jak przyjemnie było porozmawiać sobie z nim i jego żoną o życiu. Po prostu o życiu. I podejmowanych decyzjach. Dervish jest pewnie 3-4 lata starszy ode mnie. Jakiś czas temu podjął decyzję o powrocie do Turcji, gdzie on i jego żona się urodzili. Po ponad 20 lat pracy w przemyśle chemicznym i kilku, jak rozumiem, rasistowskich doświadczeniach postanowił, że wróci do swojego miejsca na ziemi. Hotel który prowadzi to jego pomysł na życie i szczęście. Świadomy wybór i odpowiedzialna decyzja. Można tylko podziwiać i zazdrościć determinacji i konsekwencji w działaniu. To chyba łatwiej nam było zrozumieć nie tylko po długiej rozmowie przy mocnej herbacie, ale także patrząc i podziwiając miejsce, jedyne w swoim rodzaju. Pokoje stworzone są w taki sposób jakby Dervish i jego żona sami chcieliby być ugoszczeni podróżując. Nie ma tutaj przypadkowości. To nas ujęło. Patrząc na inne miejsca w Goreme, że mieliśmy szczęście!

Zostaliśmy namówieni na wycieczkę zbiorową autobusem wokół Goreme. Miejscowości w centralnej części Kapadocji, która jest punktem wypadowym do różnych innych atrakcji. Podobno jest to miejsce dla turystów z plecakami, ale widzimy tutaj setki autobusów przyjeżdżających i wyjeżdżających z tzw. muzeum na wolnym powietrzu (o tym w kolejnym dniu). Wygląda na to, że turyści z cełej Turcji przyjeżdżają tutaj tylko na kilka godzin. Takich jak my, którzy postanowili tutaj zostać na 5 dni jest niewielu.
Kapadocja to jedyne tego rodzaju miejsce na świecie. W podatnym na erozje różnokolorowym tufie wulkanicznym polodowcowe wody wyrzeźbiły fantastyczne wąwozy, kotliny ze stromymi i poszarpanymi krawędziami i smukłe skalne kominy i stożki z kapeluszami na kształt grzybów. Wykorzystując miękkość tufu ludzie od setek lat żłobili w nich domostwa oraz liczne kościoły. To miejsca wczesnego chrześcijaństwa, które w ciągu kolejnych setek były podbijane przez innowierców.

Nasze oglądanie Kapadocji oddaliśmy w ręce biura podróży i na końcu dnia ponownie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że tylko raz w roku możemy przejść przez doświadczenie polegające na zwiedzaniu na czas. W ciągu dnia kilka razy okazywało się, że byliśmy ostatni i że za dużo czasu chcieliśmy poświęcić na oglądanie jakiegoś miejsca. Kilka razy poczuliśmy się jak czarne owce. No może to nie jest najtrafniejsze określenie w kraju gdzie dominuje mięso z jagnięciny(!).
Największą atrakcją miało być podziemne miasto. Rzeczywiście robi wrażenie. Może nie ze względu na ideę, ale na rozmiar i pomysłowość. Kaymakli ma 35 metrów w dół i składało się z 4 poziomów. 3 i 4 były bardzo niskie. Miasta takie, jak uważają miejscowi, miały możliwość pomieszczenia nawet do 3000 osób przez okres do 7 dni. Korytarze były tak wąskie, że z ledwością udało nam się przejść. Podobno archeolodzy powiększyli przejścia, tak aby umożliwić do nich dostęp, podczas gdy rzeczywistości można było się tylko czołgać.


Szyby wentylacyjne zapewniały dostęp świeżego powietrza, a liczne miejsca przechowywania wody i wina gwarantowały przetrwanie. Zachowano także pomieszczenia innego przeznaczenia, takie jak kuchnie czy niewielkie kaplice. O tym miejscu wspominano już w IV wieku przed naszą erą, służyło jako schronienie pierwszym Chrześcijanom przed prześladowaniami, a Bizantyjczykom przed Arabami.

Przewodniczka, już na samym początku zwiedzania, uprzedzała o 2 głównych atrakcjach dnia. Jedną miało być właśnie podziemne miasto, a drugą marsz przez wąwóz. Przy pierwszej atrakcji niezbyt dyskretnie zapytała się czy ktoś nie ma klaustrofobii lub epilepsji (!), a przy kolejnej, że jak komuś się nie chce przejść i wspinać się po wąwozie to nie musi. Nastawiałem się na jakiś strasznie wyczerpujący marsz a tutaj mieliśmy do czynienia ze spacerkiem z 300 niewielkimi schodami. Oczywiście zgubiliśmy kilka osób po drodze. Nie było to wynikiem zbyt forsownej trasy tylko roztrzepania przewodniczki.


Wąwóz Ihlara ma ponad 13 km, my przeszliśmy ok. 2km. I to przez najłatwiejszą część wokół rzeki. Imponujące wydawały się skały wokół nas. Masywne, rozgrzane w słońcu. Lekko przytłaczające. Jak człowiek maszeruje w pełnym słońcu, to wszystko wydaje się ogromne. Nasza przewodniczka nie pamiętała jak głęboko schodzimy w wąwóz, ale zapewniała, że głęboko. Najważniejsze, że na końcu będzie lunch, wliczony w cenę, dodała. Lunch rzeczywiście był. Obiektywnie musimy stwierdzić, że w takiej scenerii świeżo podana ryba i miłe towarzystwo robią wrażenie. Nie tylko mogliśmy nieco odpocząć po wyczerpującym marszu (sic!), ale także pogadać z towarzyszami autobusowej eskapady Koreańczykami i Turkami z Chicago, jeden z nich był nawet kubańczykiem tureckiego pochodzenia urodzonym w Havanie.


Na końcu wąwozu czekała na nas największa niespodzianka. Nie doszliśmy tam, ale zostaliśmy zawiezieni i przewodniczka wyznaczyła nam czas. Za 25 minut macie tu być z powrotem, wykrzyknęła i zaczęła kończyć delektować się lodem pomarańczowo-truskawkowo-melonowym. Nic to, pomyślałem, nie taką przewodniczkę przetrwaliśmy w życiu! Tym razem mogliśmy zobaczyć jak faktycznie wyglądały wewnątrz domostwa i kościoły zbudowane we wspomnianych tufach. To była największa atrakcja.


Nie tylko, że wspinaliśmy się na dość znaczną wysokość, ale także odkryliśmy sami jak działał cały system w tym korytarze, jakie to były pomieszczenia i jak niesamowicie sprytnie można było wykorzystać naturę do stworzenia takich niezwykłych miejsc. Może niekoniecznie chciałbym tam mieszkać, ale to, że wewnątrz tych stożków i kominów tworzone były miejsca, gdzie małe społeczności żyły, jest fascynujące i zadziwiające. Na mnie zrobiło to znacznie większe wrażenie niż podziemne miasto. Może także dlatego, że można było swobodnie po nich chodzić i samemu doświadczać tego jak mieszkali tutaj ludzie 2000 lat wcześniej.


Mam wrażenie, że na tym zakończyliśmy udział w zorganizowanych wycieczkach. Chyba, że zostaniemy do tego zmuszeni. Jutro trekking do tzw. muzeum na świeżym powietrzu. Brzmi intrygująco. Pewnie w niesamowitym upale, ale z jakimi widokami!

1 komentarz:

  1. Turkey seems to be so much more than the riviera. Awesome sceneries. Magnificent pictures

    OdpowiedzUsuń