środa, 29 września 2010

Autobus turystyczny, tylko 1 dzień w roku.


Jesteśmy w Goreme, około 1 godziny jazdy od Kayseri, w centralnej części Kapadocji.
Mogłoby się wydawać, że tylko narzekam i narzekam w czasie podróży. Niby mi się podoba, ale zawsze znajdę dziurę w całym. Tak sobie pomyślałem, że jakbym tylko pisał, że jest wszędzie pięknie, że wszystko jest super, to tak naprawdę nie mógłbym zapamiętać miejsc w których jesteśmy. Bo nie da się cały czas być zachwyconym od czasu do czasu trzeba ponarzekać.
Ale właściwie w przypadku Kapadocji, to nie ma na razie na co narzekać bo nie tylko widoki są piękne, ale ludzie niezwykli. I chyba to jest ważniejsze niż doszukiwanie się niedociągnięć czy też potknięć. A do ludzi mamy szczęście. Jednym z właścicieli naszego 10 pokojowego hotelu, wykutego w skale, jest Dervish. Jak przyjemnie było porozmawiać sobie z nim i jego żoną o życiu. Po prostu o życiu. I podejmowanych decyzjach. Dervish jest pewnie 3-4 lata starszy ode mnie. Jakiś czas temu podjął decyzję o powrocie do Turcji, gdzie on i jego żona się urodzili. Po ponad 20 lat pracy w przemyśle chemicznym i kilku, jak rozumiem, rasistowskich doświadczeniach postanowił, że wróci do swojego miejsca na ziemi. Hotel który prowadzi to jego pomysł na życie i szczęście. Świadomy wybór i odpowiedzialna decyzja. Można tylko podziwiać i zazdrościć determinacji i konsekwencji w działaniu. To chyba łatwiej nam było zrozumieć nie tylko po długiej rozmowie przy mocnej herbacie, ale także patrząc i podziwiając miejsce, jedyne w swoim rodzaju. Pokoje stworzone są w taki sposób jakby Dervish i jego żona sami chcieliby być ugoszczeni podróżując. Nie ma tutaj przypadkowości. To nas ujęło. Patrząc na inne miejsca w Goreme, że mieliśmy szczęście!

Zostaliśmy namówieni na wycieczkę zbiorową autobusem wokół Goreme. Miejscowości w centralnej części Kapadocji, która jest punktem wypadowym do różnych innych atrakcji. Podobno jest to miejsce dla turystów z plecakami, ale widzimy tutaj setki autobusów przyjeżdżających i wyjeżdżających z tzw. muzeum na wolnym powietrzu (o tym w kolejnym dniu). Wygląda na to, że turyści z cełej Turcji przyjeżdżają tutaj tylko na kilka godzin. Takich jak my, którzy postanowili tutaj zostać na 5 dni jest niewielu.
Kapadocja to jedyne tego rodzaju miejsce na świecie. W podatnym na erozje różnokolorowym tufie wulkanicznym polodowcowe wody wyrzeźbiły fantastyczne wąwozy, kotliny ze stromymi i poszarpanymi krawędziami i smukłe skalne kominy i stożki z kapeluszami na kształt grzybów. Wykorzystując miękkość tufu ludzie od setek lat żłobili w nich domostwa oraz liczne kościoły. To miejsca wczesnego chrześcijaństwa, które w ciągu kolejnych setek były podbijane przez innowierców.

Nasze oglądanie Kapadocji oddaliśmy w ręce biura podróży i na końcu dnia ponownie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że tylko raz w roku możemy przejść przez doświadczenie polegające na zwiedzaniu na czas. W ciągu dnia kilka razy okazywało się, że byliśmy ostatni i że za dużo czasu chcieliśmy poświęcić na oglądanie jakiegoś miejsca. Kilka razy poczuliśmy się jak czarne owce. No może to nie jest najtrafniejsze określenie w kraju gdzie dominuje mięso z jagnięciny(!).
Największą atrakcją miało być podziemne miasto. Rzeczywiście robi wrażenie. Może nie ze względu na ideę, ale na rozmiar i pomysłowość. Kaymakli ma 35 metrów w dół i składało się z 4 poziomów. 3 i 4 były bardzo niskie. Miasta takie, jak uważają miejscowi, miały możliwość pomieszczenia nawet do 3000 osób przez okres do 7 dni. Korytarze były tak wąskie, że z ledwością udało nam się przejść. Podobno archeolodzy powiększyli przejścia, tak aby umożliwić do nich dostęp, podczas gdy rzeczywistości można było się tylko czołgać.


Szyby wentylacyjne zapewniały dostęp świeżego powietrza, a liczne miejsca przechowywania wody i wina gwarantowały przetrwanie. Zachowano także pomieszczenia innego przeznaczenia, takie jak kuchnie czy niewielkie kaplice. O tym miejscu wspominano już w IV wieku przed naszą erą, służyło jako schronienie pierwszym Chrześcijanom przed prześladowaniami, a Bizantyjczykom przed Arabami.

Przewodniczka, już na samym początku zwiedzania, uprzedzała o 2 głównych atrakcjach dnia. Jedną miało być właśnie podziemne miasto, a drugą marsz przez wąwóz. Przy pierwszej atrakcji niezbyt dyskretnie zapytała się czy ktoś nie ma klaustrofobii lub epilepsji (!), a przy kolejnej, że jak komuś się nie chce przejść i wspinać się po wąwozie to nie musi. Nastawiałem się na jakiś strasznie wyczerpujący marsz a tutaj mieliśmy do czynienia ze spacerkiem z 300 niewielkimi schodami. Oczywiście zgubiliśmy kilka osób po drodze. Nie było to wynikiem zbyt forsownej trasy tylko roztrzepania przewodniczki.


Wąwóz Ihlara ma ponad 13 km, my przeszliśmy ok. 2km. I to przez najłatwiejszą część wokół rzeki. Imponujące wydawały się skały wokół nas. Masywne, rozgrzane w słońcu. Lekko przytłaczające. Jak człowiek maszeruje w pełnym słońcu, to wszystko wydaje się ogromne. Nasza przewodniczka nie pamiętała jak głęboko schodzimy w wąwóz, ale zapewniała, że głęboko. Najważniejsze, że na końcu będzie lunch, wliczony w cenę, dodała. Lunch rzeczywiście był. Obiektywnie musimy stwierdzić, że w takiej scenerii świeżo podana ryba i miłe towarzystwo robią wrażenie. Nie tylko mogliśmy nieco odpocząć po wyczerpującym marszu (sic!), ale także pogadać z towarzyszami autobusowej eskapady Koreańczykami i Turkami z Chicago, jeden z nich był nawet kubańczykiem tureckiego pochodzenia urodzonym w Havanie.


Na końcu wąwozu czekała na nas największa niespodzianka. Nie doszliśmy tam, ale zostaliśmy zawiezieni i przewodniczka wyznaczyła nam czas. Za 25 minut macie tu być z powrotem, wykrzyknęła i zaczęła kończyć delektować się lodem pomarańczowo-truskawkowo-melonowym. Nic to, pomyślałem, nie taką przewodniczkę przetrwaliśmy w życiu! Tym razem mogliśmy zobaczyć jak faktycznie wyglądały wewnątrz domostwa i kościoły zbudowane we wspomnianych tufach. To była największa atrakcja.


Nie tylko, że wspinaliśmy się na dość znaczną wysokość, ale także odkryliśmy sami jak działał cały system w tym korytarze, jakie to były pomieszczenia i jak niesamowicie sprytnie można było wykorzystać naturę do stworzenia takich niezwykłych miejsc. Może niekoniecznie chciałbym tam mieszkać, ale to, że wewnątrz tych stożków i kominów tworzone były miejsca, gdzie małe społeczności żyły, jest fascynujące i zadziwiające. Na mnie zrobiło to znacznie większe wrażenie niż podziemne miasto. Może także dlatego, że można było swobodnie po nich chodzić i samemu doświadczać tego jak mieszkali tutaj ludzie 2000 lat wcześniej.


Mam wrażenie, że na tym zakończyliśmy udział w zorganizowanych wycieczkach. Chyba, że zostaniemy do tego zmuszeni. Jutro trekking do tzw. muzeum na świeżym powietrzu. Brzmi intrygująco. Pewnie w niesamowitym upale, ale z jakimi widokami!

Jak nie sprzedali nam kożucha

Dzień zaczęliśmy śniadaniem w hotelu na Lalei. To dzielnica handlowa, gdzie można kupić każde ubranie, z każdą metką światowej marki, ale chyba nie zawsze oryginalne. Setki Rosjan na ulicach i pewnie kilkudziesięciu Polaków robi spore zakupy. Można mieć prawie pewność, że to co znajduje się w polskich sklepach z odzieżą zostało tutaj lub w pobliżu wyprodukowane. Handel wszyscy mają w oczach i właściwie nie mówiono do nas inaczej proponując dobre ceny, wszelkie rozmiary, najlepszą jakość towarów. Ale akurat to co mi się podobało mogłem kupić tylko w tzw. rozmiarówce, czyli zestaw np. 8 par spodni! Nie mogłem jednak sobie wyobrazić siebie w jednocześnie w rozmiarze 30 jak i 38. No chyba, że jako pomysł na biznes rozkręciłbym handel na Allegro?
Kto chciałby nauczyć się podstawowych technik sprzedaży i negocjacji powinien zamiast inwestować w firmy szkoleniowe lub też konsultingowe przyjechać z określoną sumą euro lub lepiej tutaj dolarów i spróbować coś kupić. Nie tak łatwo. Nie tylko dlatego, że na niektórych sklepach jest napisane „sprzedaż hurtowa”, co oznacza, ze „szarakom” wstęp wzbroniony, ale także dlatego, że jeśli nie kupuje się kilkudziesięciu, a najlepiej kilkuset sztuk towaru to jest się tutaj na straconej pozycji. Nam to też się przydarzyło, jak Magda zapragnęła kupić jedną sztukę „towaru eksportowego”. Nie dość, że obsługująca ją Rosjanka (tutaj dużo dziewczyn z Rosji wyszło za mąż na Turków) była głownie zainteresowana mierzeniem świeżo przywiezionego fabryki towaru, to w dodatku młody Turek typ 2 – czyli żel na włosach, koszula rozpięta – marne kilkadziesiąt dolarów które u niego zostawiliśmy rzucił ostentacyjnie na ladę. Czekałem, aż rzuci je na podłogę i przydepce.
Ale mieliśmy też kilka miłych sytuacji, gdzie niekoniecznie mówiono do nas po rosyjsku, ale właściwie płynną polszczyzną. Widać, że od lat robią interesy z Polakami. Wydaje się, że Turcy mówią w każdym języku świata, a angielski wcale nie jest aż tak popularny, jak mi się wydawało na początku.
Żona o poranku nieśmiało poinformowała mnie, że może dzisiaj pooglądalibyśmy kożuchy. Jako mała dziewczynka miała taki brązowy zapinany na haftki do tego haftowany, teraz wprawdzie zamarzył się je inny, w sumie to lepiej. Zgodziłem się, bo stwierdziłem, jak ma to być okazja to dlaczego nie skorzystać. Sklepy „ze skórami” wyglądają imponująco. Zazwyczaj mają 2 lub 3 piętra przy czym ostatnie piętro zarezerwowane jest dla handlu norkami. Ilości są imponujące i pewnie każdy rodzaj futra z norek jest tutaj do zdobycia. Od takich mocno nowobogackich, do naprawdę pięknych. Ceny zaczynają się od 2000 dolarów i chyba nie wyglądaliśmy na takich co ich na to stać, więc właściwie nas nie zapraszano na te piętra. Trudno. Jeszcze przyjdzie taki czas, że będą nas błagać. Jak będę stary, gruby, z laską i złotym łańcuchem. Na razie interesowały nas kożuchy. Przyznaję były w różnym stylu, czasami nieznośnie burżuazyjne, ale też modne i stylowe. Większość produkowana jest na rynek rosyjski więc znów obsługa mówiła głownie po rosyjsku. Przypomniałem sobie kilka zdań, więc mogłem podtrzymywać rozmowę, ale chyba nie negocjować cenę. Bałem się zresztą rozmowy o cenie, bo wiem, że w Turcji jak pytasz o cenę, to jest oczekiwanie, że się dogadasz i kupisz to co jest przedmiotem negocjacji. W jednym sklepie znaleźliśmy „TEN” kożuch. Ale pan od początku wydawał się nam podejrzany. Jak tylko zorientował się, że coś tam mówię po rosyjsku, to każdemu Rosjaninowi lub Rosjance, którzy pytali się o cenę szeptał ją na ucho. Tak jakby nam zawyżał ją i to znacznie. Na domiar złego, pozwoliłem sobie usiąść przy stole, nie będąc do niego zaproszonym i to Pana chyba lekko zezłościło. Był taki upał, w większości sklepów nie było klimatyzacji, więc osłabłem i usiadłem. Mimo 20 minut rozmowy Pan nie chciał zejść z ceny nawet o 10$. To wydało nam się mocno podejrzane. Przeszliśmy kolejne sklepy, w których ceny „podobnych” kożuchów były znacznie niższe. To dało nam motywację, żeby wrócić. Znów próba negocjacji, kolejni Rosjanie, do których szeptał na ucho. I na naszą ostateczną cenę powiedział nam „w twarz”: do widzenia. Poczuliśmy się nieswojo. Ale z drugiej strony stwierdziliśmy, że może to nie było dobry dzień i nie nasze przeznaczenie. Tak więc próbowaliśmy, ale nam się nie udało! Nigdy nie lubiłem prowadzić szkoleń z negocjacji. Teraz się w tym tylko utwierdzam.
Po południu szybko przemieściliśmy się na lotnisko, a stamtąd do Kayseri w Kapadocji. Świetny lot krajowy na którym obdarowano nas kolacją, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Nie pamiętam, kiedy na lotach krajowych w Polsce były kanapki. Pewnie kilka dobrych lat temu. A tutaj pełna rozpusta. Oj możemy się uczyć możemy. Dzisiaj okazało się, że prezes LOT, podał się do dymisji, pewnie nie z powodu cateringu.
Dojechaliśmy do Goreme i tutaj fantastyczne niespodzianka! Nie tylko, że wylądowaliśmy w nowo otwartym hotelu w skałach, który nie powstydziłby się kliku dobrych gwiazdek, ale także poznaliśmy właścicieli, którzy okazali się tureckimi reemigrantami z Holandii. Były już długie wieczorne rozmowy przy tureckiej herbacie, dyskusja o Polsce, Wałęsie, polityce, Unii Europejskiej, rasizmie i homofonii. Gospodarze warci są opisania, co pewnie zrobię w kolejnym wpisie. Cudowni ludzie z pomysłem na życie. Nie tylko zarządzili zmianę i wyprowadzili się z bogatej Holandii, ale także spełniają swoje marzenie: poznają ludzi niepodróżując.

wtorek, 28 września 2010

Viva Istambul, czyli jak zostałem cinkciarzem.

Siedzę sobie w winnicy już w Kapadocji, ale z przyjemnością opisuję poprzednie dwa dni. Może ciężko jest się zmobilizować do systematyczności, szczególnie gdy ma się „wolny” nowy zawód po tylu latach, ale mam nadzieję, że po jakimś czasie jak otworzę tego bloga i będzie nam miło przypomnieć sobie fragmenty opisanych dni. W ogóle muszę przyznać, że nie da się na 1-2 stronach A4 opisać dnia na urlopie. Nie tylko, że warsztat „pisarski” mam mocno ograniczony, ale także dlatego, że właściwie nie wiadomo jaki fragment dnia wybrać. Chyba, że zdecydowałbym się na takie podejście do pisania, że każda godzina byłaby zapełniona jakąś historią. Ale może nie w tej formule, i nie tym razem, bo więcej czasu spędziłbym przy komputerze niż w ogóle doświadczając miasta.
Wczoraj przeprowadziliśmy się z jednego hotelu do drugiego. Taki był plan od początku, więc byliśmy na to przygotowani. Okazało się zupełnie przypadkiem, że oba hotele są na tej samej linii tramwajowej (wygląda na to, że tutaj nie ma ich za dużo) i przeprowadzka polegała na tym, że przejechaliśmy 4 przystanki i przeturlaliśmy nasze bagaże. O zgrozo, właśnie zorientowałem się, że po kilkunastu latach pierwszy raz pojechaliśmy na urlop z innymi niż plecaki bagażami. Mam tylko nadzieję, że nam to nie zostanie, bo frajda związana z pakowaniem, upychaniem, rozpakowywaniem plecaków jest warta tego całego zachodu.
Niedzielny poranek postanowiliśmy zainwestować w zwiedzanie zabytków. Okazało się, że nie byliśmy jedni, bo razem z nami w kolejce po bilety stało pewnie kilka tysięcy Turków. Topkapi na zauroczyło. Właściwie powinienem napisać, że Harem nas zauroczył, bo na ty się skoncentrowaliśmy. Było to na prawdę ciekawe doświadczenie estetyczne. Nie tylko dlatego, że zachowano niesamowite XVII wieczne mozaiki, ale także dlatego, że widać było przepych i rozmiar całego przybytku. Niestety po komnatach nie krzątały się faworyty sułtana, lub też nawet matka sułtana ze swoją gwardią. Eunuchów też nie było, mimo tego, że w okresie największej świetności było ich tam ponad setka, żyjących w odosobnieniu w systemie mocno skoszarowanym i hierarchicznym. Matka sułtana nie tylko dbałą o jakość faworyt i ulubienic krzątających się po komnatach, ale także dbała o wykształcenie eunuchów.



Każdy z nas ma taki zapach, lub smak, którego gdzieś doświadczyło, a potem przez lata ma nadzieje do niego powrócić. Jadąc do Turcji wiedziałem, że smakiem, który chciałbym na nowo odkryć będzie smak goezleme. Goezleme, czyli zwykłego placka przypominającego trochę pite, wypełnionego ziemniakami, białym serem lub szpinakiem. Nie mogłem się oprzeć, jak tylko zauważyłem miejsce w centrum miasta, gdzie dwie panie w oknie jednej z restauracji siedziały w kuckach ugniatały i rolowały ciasto na goezleme. Smaki wróciły. Nie były może tak intensywne jak w mojej pamięci, ale zawsze przyjemnie skonfrontować to co się zapamiętało.

Tego dnia „poszliśmy na całość” w kwestii zwiedzania. Obowiązkowo zaliczyliśmy Błękitny Meczet, ale oprócz niesamowitych kafli nie zrobił nam mnie żadnego wrażenia. Nie wiem, czy wynikało to, z jego wielkości, czy może z tego, że większość modlących mężczyzn, którzy byli za oddzielonymi od nas niewiernych bramkami leżała na dywanach i przy pomocy telefonów komórkowych robiła sobie zdjęcia, czy może dlatego, że brakowało w tym miejscu skupienia. Setki turystów chodzących z butami w plastikowych siateczkach wyglądało dość dziwnie. Większość bardziej zainteresowana całym ceremoniałem związanym z kolejką, zdejmowaniem obuwia, nakładaniem chust przez kobiety niż z tym co można było zaobserwować w środku. Miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, ale może nie w czasie największego oblężenia przez turystów.


Każdy turysta przyjeżdżający do Istambulu słyszy, że wycieczka po Bosforze musi być koniecznie zaliczona. Jak co roku, przeżywam męki myśląc o tym, że znów będę musiał gdzieś czymś przepłynąć i to w dodatku przez około 3 godziny. Już zaplanowałem strategię jak do tego podejść. Były dwie opcje. Jedna, że Magda sama płynie, a ja w tym czasie jestem na Wielkim Bazarze i kupuję skórę dla siebie (Jezu tego to akurat nie chciałem kupować). Druga obejmowała strategię „na litość”. Czyli może nie, bo ja się źle czuję, bo kiwa na morzu, bo jest zła pogoda. Jakie było moje zdziwienie, jak okazało się, że Magda, tak samo zresztą jak ja, sprawdziła, że większość rozsądnych turystów wykorzystuje po prostu transport publiczny to przejechania się po lub przez Bosfor. Wpadaliśmy więc na podobny pomysł. Popłynęliśmy promem z Karakoy na drugą stronę Bosforu i po około 15 minutach znaleźliśmy się w Azji. Wiem, że może zabrzmi to głupio, ale harmider, ścisk, tumult, tempo po drugiej stronie cieśniny było jeszcze większe niż gdzieś w części europejskiej. Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym, więc wrażenie było spotęgowane. Jakoś nie bardzo wiedzieliśmy co tam mielibyśmy robić, bo nie zabraliśmy nawet naszego „wspaniałego” przewodnika, więc po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że wracamy w okolice Eminou, czyli już po stronie europejskiej. Człowiek uczy się całe życie obsługi automatów biletowych. Zamiast 2 żetonów na prom udało mi się kupić 10. A ponieważ nie mieliśmy możliwości ich wykorzystania w najbliższej planowanej przyszłości, okazało się, że wykorzystałem nabyte w latach 70-tych umiejętności cinkciarza. I tak udało mi się wcisnąć 8 żetonów kilku lekko zdziwionym Turkom, którym jednocześnie wyrywałem z rąk ich tureckie liry. Wykorzystałem element zaskoczenia.


Wróciliśmy na część europejską. Naszą uwagę przykuł widok kilkuset osób stojących w kilku kolejkach nad Bosforem. Wszyscy stali przy samy brzegu bulwaru tak jakby na coś czekając. Część osób siedziała i coś jadała. Ponieważ tutaj wszyscy cały czas coś jedzą, nie było to nic takiego. Moja uwagę zwróciły tylko dziwne kubeczki wypełnione tak jakby kompotem. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że są to kubki wypełnione kiszoną kapustą z kiszonymi ogórkami zalane sokiem z buraków. I niech mi tutaj ktoś powie, że tylko w Polsce pijemy coś tak lekko dziwnego. Przy bulwarze stały 4 łódki, na którym działy się rzeczy absolutnie niesamowite. To mnie właściwie natchnęło do tego, żeby podobny biznes rozwinąć w Gdyni! Co to było! Kilkunastu kucharzy smażyło świeżo wyłowione sardynki z morza, po czym wkładano je w miękką bułeczkę, dokładając do tego sałatę i cebulę. Operacja przygotowania burgera z sardynek trwała nie więcej niż 7 sekund, co sprawdziłem. Nie byłoby może w tym niczego nadzwyczajnego gdyby nie to, że kucharze przyrządzali to ma łodziach, które kołysały się, tak jak w czasie sztormu (pewnie 5 w B.), na brzegu kei stali dwaj panowie, którzy, jeden sterował ruchem, a drugi pobierał opłaty. 4 liry (8 PLN) zapewniało każdemu z tych kilkuset osób tzw. „niebo w gębie”. Cud, miód, super Fish burger, którego pewnie niewielu turystów doświadczyło. Nam się udało.

Potem wpadliśmy na bazar z przyprawami. OK, było ciekawie, ale może jesteśmy lekko spaczeni naszymi doświadczeniami na Maroka, i aż takiego wrażenia na nas nie zrobił. Pełno turystów, ale też setki Turków kupujących rożnie mieszanki nie tylko ziół i przypraw, ale też herbat. Mi najbardziej podobały się sklepiki z serami, ale też oczywiście lokalne małe ciastkarnie z bahlavą. Nawet Magdzie trudno było się im oprzeć. Cukiernicy pozwolili mi wejść za ladę, ale chyba nie spowodowałem zwiększonego obrotu. Któregoś dnia odważę się i zapytam jak te wszystkie cuda produkują, bo wydaje mi się, że mógłbym spróbować!

To nie był koniec dnia! Nie wiedzieliśmy jeszcze, że będą liczne, nieoczekiwane atrakcje. Wiedzieliśmy, że niedaleko od naszego hotelu jest dzielnica, gdzie znajdują się „jakieś” ciekawe restauracje. Tyle wiedzieliśmy, ale to było wszystko. Wyruszyliśmy na poszukiwania, Przeszliśmy przez dość mroczne ulice, wzbudzając zainteresowanie lokalnych mieszkańców. Otarliśmy się o ślub, głośne dyskusje, grających staruszków i wylądowaliśmy na komisariacie. Nie, nie zrobiliśmy niczego złego. Wydawało nam się, że tam powiedzą nam, gdzie tutaj są jakieś restauracje. Lekko znudzony policjant wskazał pałką drogę. Dotarliśmy do Kumkapi. I zaniemówiliśmy. Wokół jednego niewielkiego ryneczku było może 30 restauracji, w której siedzieli i zajadali się owocami morza bogaci Turcy. Nie byłoby w tym niczego może nadzwyczajnego, gdyby nie to, że towarzyszyło im kilka małych orkiestr, do tego kilka pań wykonujących taniec brzucha. To wszystko tworzyło niesamowity gwar. Widać było, że niewielka ilość Rakii, rozcieńczonej wodą, zachęcała setki osób do zabawy. Tak więc całą ulica śpiewała i tańczyła. Pewnie były to głównie „Hej sokoły”, ale mnie to wciągnęło. Omal nie wylądowałem tańcząc z jedną z grup. Powstrzymał mnie tylko brak alkoholu w organizmie! Viva Istambul!

niedziela, 26 września 2010

Styl miasta


Stylu miasta na pewno nie definiują pisane przez domorosłych podróżników przewodniki. Właściwie lekko się załamaliśmy, po wczytaniu się w kilkaset stronnicowe dzieło (na życzenie mogę podać nazwisko autora). Wynika z niego, że w Istambule są zabytki…ale jakby zapomniano o tym co definiuje miasto. Dla nas to styl i atmosfera miejsca. Wczoraj był właśnie taki dzień, kiedy zaczęliśmy lepiej czuć to co się dzieje na około nas. Także to jak ludzie dają sobie tutaj radę i co stanowi, że Turcy i nieTurcy przyjeżdżają tutaj z Azji (to tylko 10 minut promem przez Bosfor) i Europy. Pewnie głownie Niemcy i Rosjanie, ale ku naszemu zdziwieniu jest tutaj mnóstwo Hiszpanów i Włochów. Czasami słychać inne języki słowiańskie lub bałkańskie. W sumie niewielu Polaków. Pewnie większość na Riwierze, bo łatwiej dolecieć.
Dl a mnie styl Istambułu to 3 elementy. Ludzie. Jedzenie. Tempo


To co przykuło moją uwagę, to przede wszystkim niesamowita ilość młodych ludzi. Wszędzie wokół nas jest moda na młodość. Tak jakby średnie pokolenie gdzieś się schowało. Pewnie wynika to z tego gdzie jesteśmy i gdzie chodzimy. Faktem jest, że pokolenie Y jest tutaj najbardziej widoczne. Młodość to piękne smukłe Turczynki, ale też Arabki. Większość z nich jednak ma zakryte włosy i ramiona. Spotykają się razem, chodzą na bakhlava razem i na herbatkę też razem. Czasami wydaje mi się, że siedzą w oddzielnych częściach kafejek lub też restauracji. Nawet na zakupy wybierają się wspólnie. Pary, a i owszem są widywane, ale znacznie, znacznie rzadziej. Mężczyźni też jakby nieco odizolowani. Magda stwierdziła, że naród nie jest brzydki, więc jak rozumiem, zgodziła się ze mną, że młode kobiety reprezentują niezwykła urodę. Jeśli chodzi o mężczyzn, to mamy do czynienia z niezwykle interesującymi przypadkami. Jedna grupa to tzw. piękni. Typ urody „wczesny Banderas”, dużo żelu, koszula z długim rękawem tzw. taliowana, guzik rozpięty do połowy klatki piersiowej. Dodatkowo kołnierzyk duży i postawiony. Młody człowiek zazwyczaj ma paczkę papierosów i obowiązkowo komórkę w drugiej ręce, z której korzysta. A korzysta w każdym miejscu. Nawet w toalecie. Taki typ spotyka się wieczorem tylko z kolegami, serdecznie ich całując lub ściskając na przywitanie. Drugi typ to facet w średnim wieku, który nie tylko, że ma lekki brzuszek, ale także, dodatkowo, koniecznie zbyt małą marynarkę. Widać jednak, że jest z życia zadowolony. Bo ma powody. Lepszy samochód i pewnie praca. A to, że samochód (Audi) nie umyty, a buty lekko przybrudzone, powoduje, że jest bliski naszemu stereotypowi o Turkach. Facet w średnim wieku ma ochotę zrobić biznes.



Takich było najwięcej w czasie naszej szybkiej wizycie na Wielkim Bazarze. I mimo tego, że myślałem, że jest to tylko atrakcja turystyczna, okazało się, że jest to miejsce także dla lokalnych. Nie tylko, że względu na ilość towarów dostępnych od 08:00 do 20:00, ale także ze względu na ich różnorodność. Bo to miejsce dla każdego, kto w ciągu 1 godziny chciałby sobie kupić: dywan z jedwabiu, biżuterię ze złota i srebra, antyki, przyprawy, słodycze, mydła i pewnie milion różnych rzeczy. My tylko dostaliśmy nauczkę, że próba kupna czegokolwiek to 8 krotne przebicie! Udało nam się wywinąć z transakcji.
Jedzeniu poświęcę oddzielny wpis, pewnie ktoś napisał już bloga na ten temat. Turkom generalnie się nie spieszy, no chyba, żeby dostarczyć rachunek. To powoduje, że siedząc, idąc, jadąc, płynąc, lecąc, czy po porostu, biegnąc jedząc coś. Tym czymś może być wszystko, o czym wiemy, ale też coś czego do końca nie znamy. Bo oprócz kebabów, w których zauważyłem, że specjalizuje się moja żona, mamy tutaj codziennie festiwal warzyw. Jak zawsze najbardziej fascynują mnie bakłażany pod każda postacią. Tutaj okazuje się, że okrywamy coś co nazywa się saładką z bakłażana. Na razie nie udało nam się dowiedzieć jak jest robiona, ale już 2 razy zostaliśmy zaskoczeni smakiem.

Wczoraj Magda odmówiła jedzenie kokorec. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem dlaczego. Po powrocie do hotelu przeczytaliśmy, że Unia Europejska planuje zakazać sprzedaży tego dania, bo składa się z różnych wnętrzności barana, które w UE raczej uważane są za niejadalne. Nie wiem, czy byłem tak głodny, czy też przyprawy były tak ostre, ale mi akurat smakowało. A ponieważ było już ciemno, nie do końca widziałem składniki. Zafascynowało mnie to w jaki sposób było danie przygotowane i w jakim tempie. McDonalds nie powstydziłby się prędkości obsługi! Dla mnie jedzenie to oczywiście desery! Ale mogę przyznać, że nie wszystkie są słodkie, a smak tworzą podstawowe składniki. Najczęściej orzechy.

Tempo miasta jest imponujące. Niby mieszkańcy się nie śpieszą, ale jak obserwujemy tysiące ludzi przemieszczających się pomiędzy częścią europejska i azjatycką to widać niekończące się tłumy. Te tłumy są właściwie wszędzie. Jak już zabłądzimy gdzieś w mieście, gdzieś gdzie jest zbytnio spokojnie, to wiemy, że jesteśmy w niewłaściwym kwartale. W taki sposób odkryliśmy Taksim. 2 wieczory w tej dzielnicy nie tylko utwierdziły mnie, że lubię to miasto, ale także potwierdziły, że Trójmiasto nie wykorzystuje siły i mocy jaką daje morze! To nie tylko chodzi o to, że są tu setki małych rybnych restauracji serwujących świeżo złowione owoce morza. To nie chodzi także o to, że bulwary nadmorskie i miejsca przy cieśninie są zapełnione dziesiątkami miejsc gdzie mieszkańcy obu części miasta siedzą, debatują, grają, piją i jedzą. To chyba najbardziej chodzi o to, że tutaj ludzie się cieszą i potrafią bawić. Pretekstem do tego nie muszą być koniecznie czyjeś urodziny, wystarczy dobra pogoda i szklaneczka tutejszej herbaty.

Jako turyści oddychamy tym miastem. I dobrze, że mamy szansę poznania stylu. To lubię w podróżach chyba najbardziej. Leniwe dni, kilkanaście miejsc gdzie można coś zjeść, napić się. Czasami zagadać do mieszkańców. Może czasami zwiedzić coś co ktoś inny fatalnie lub w ogóle nie opisał w swoim przewodniku. Jak na przykład wieżę Galata, z której rozpościerał się niesamowity widok na MIASTO. Miasto z własnym stylem.

sobota, 25 września 2010

Rozpoznanie



Cały dzień zastanawiałem się nad tym, o czym powinienem pisać pierwszego dnia blogowania. Niby nie po raz pierwszy rozpoczynam pisanie, ale zawsze jest jakiś element stresu. Stresu wynikającego nie tylko z tego, że nie do końca wiem, czy mam umiejętności blogowania, ale bardziej z tego, że trzeba podjąć decyzję o tym, w jakim stylu będę pisać tym razem. Nie podjąłem decyzji jeszcze, czekam na to co przyniesie ta podróż.
Z bloggerskiego obowiązku napiszę, że bez problemów dolecieliśmy do Istambułu. Magda prosiła mnie, żebym w przeciwieństwie do poprzednich historii nie narzekał zbytnio, bo potem wszyscy mówią, że nam się nie podobało. Gdzie? No tam gdzie byliśmy. A to jest przecież nieprawdą. Dolecieliśmy. Ale nie było tak słodko (Ok. dali jedzenie i picie, był krótki lot!). Samolot do Monachium doleciał z 35 minutowym opóźnieniem, co spowodowało wykonanie niezaplanowanej sztafety 4 x 400m bez płotków ale z bramką, na której zostaliśmy powstrzymani przez straż graniczną Niemiec namiętnie sprawdzającą dokumenty. W kolejce stało może kilka milionów wracających do Ojczyzny Turków i pewnie ½ miliona Japończyków, którzy zapragnęli sprawdzić jak sobie radzi kraj aspirujący do Unii Europejskiej. Oglądali te paszporty i oglądali. Stemplowali i stemplowali. Klikali w komputerze i klikali. A nas to mocno martwiło, bo już mieliśmy wizję spędzenia wieczoru na Octoberfest w Monachium w towarzystwie lekko pijanych tych samych Japończyków. Dolecieliśmy, po czym kapitan samolotu życząc nam miłego wieczoru stwierdził, że mieliśmy kłopoty przy lądowaniu i fajnie, że dolecieliśmy, bo mechanicy będą mieli mnóstwo roboty w nocy naprawiając komputer pokładowy. Chyba jednak pasażerowie tego nie usłyszeli, bo mówił dość cicho. I dobrze. Dobrze rozpoznać system nagłośnienia w samolocie. Daje to szansę lepszego samopoczucia..
Rozpoznaliśmy tez Tureckie Linie Lotnicze o godzinie 23:57 na lotnisku w Istambule. Pani stwierdziła, że jest północ i upewniła się, że ja też wiem, że jest północ. Wiedziałem. Wymieniliśmy kilka kurtuazyjnych zdań takich jak: dobrze, że ta rozmowa jest nagrywana bo nie rozumiem, dlaczego Pani nie chce mnie obsłużyć lub też jak mi się nie podoba, to mogę skorzystać z innego biura. Pani grzecznie powiedziała mi, że teraz to ona ma przerwę , co ja pewnie doskonale rozumiem. Ja natomiast kurtuazyjnie odpowiedziałem Pani co o niej myślę. Na co ona mi powiedziała co ona o mnie myśli. Grzecznie rozstaliśmy się, ale w lekkiej agresji. Ja wymachiwałem biletem, pani natomiast krzyczała sobie coś po turecku. Wydaje się, że nie wygłaszała peanów na mój temat. W przyjaźni pozdrowiłem panią używając słów powszechnie uważanych za obraźliwe, po czym zwiałem z bagażem, bo się zorientowałem, że tutaj wszyscy mówią po angielsku. Tak więc moje słowa mogły by zostać dobrze zrozumiane. Rozpoznałem więc, umiejętności lingwistyczne pracowników sektora usług. A poszło o dopłatę do biletu do Kapadocji, którą następnego dnia załatwiliśmy w ciągu 67 sekund.
Wieczorem jak dokonywałem rozpoznania, to tak naprawdę nie wiedziałem, że to robię. Dopiero rano Magda stwierdziła, że nie ma co się dzisiaj forsować. Dzień należy przeznaczyć na rozpoznanie. Bo zawsze tak robimy, że pierwszego dnia łazimy, chodzimy, szwendamy się, próbując zorientować się co i jak. Ale wpadliśmy w lekką pułapkę. Okazało się, że przy poprzednich podróżach było to kluczowe ze względu na konieczność zorganizowania całego pobytu na miejscu. Tym razem, wiemy gdzie będziemy, wiemy jak dojedziemy i wiemy czego oczekiwać w poszczególnych miejscach. No tak, ale czy to znaczy, że podróż będzie nudna. Jezu, no chyba nie! Może być ewentualnie źle opisana.
Kontynuowaliśmy rozpoznanie. I tutaj mogę pisać i pisać o transporcie publicznym w Istambule. Miodzio! Zapraszam włodarzy z Trójmiasta i Warszawy, żeby zobaczyli jak to można zorganizować. System jest nieskomplikowany. Aby wsiąść do tramwaju musisz mieć jeton, zwany powszechnie żetonem. Są perony, bramki, czyste przystanki. Bez biletów, bez przepychanek, bez oszukiwania. Sprawa prosta, tym bardziej, że tramwaje są czyste, szybkie, klimatyzowane i w dodatku podjeżdżają co 5 minut.

W ciągu 11 godzin byliśmy w 8 miejscach, w których rozpoznawaliśmy to na co ja najbardziej czekałem w Istambule. Jedzenie. Na razie się nie zawiedliśmy. Były i herbatki, bahlavy, borki, bakłażany, humusy, kebaby, szpinaki, sok z granatów (dla mnie za kwaśny!). Zakładamy, że schudniemy, ale widać już, że możemy mieć lekki problem, bo tutaj się je cały czas. I nie sposób się temu oprzeć. Rozpoznaliśmy także, że najlepiej siedzieć w miejscu gdzie nie ma turystów, obsługa mówi słabo po angielsku, a siedzący Turcy grają w jakąś grę najlepiej backgamon. Tak też już zrobiliśmy, i na razie się nie zawiedliśmy. Problem w tym, że jak już coś spróbowaliśmy to musimy następnym razem spróbować coś innego. A to naszym wagom nie wróży dobrze. Jutro chyba rozpoznamy dietetyka.

Żeby nie było, że tylko chodzimy po knajpach to powiem, że rozpoznaliśmy dwa historyczne miejsca Błękitny Meczet i Kościół Haga Sophia. Meczet niestety zostawiliśmy na następny dzień, bo dotarliśmy do niego w nieodpowiednim czasie, gdy rozpoczynały się modlitwy i muezin zachęcał muzułmanów do modlitwy. To nas zachęciło, do szybkiego przemieszczenia się do pobliskiej Haga Sophia. I było pięknie. Zbudowany w 345 roku stał się podwaliną jednej z najbardziej niezwykłych świątyń jakie widzieliśmy. W XV wieku katedrę zamieniono na meczet, a teraz to jest po prostu muzeum. Przewodnik który mamy nie bardzo chyba spełnił swoją rolę, bo tylko „własne” rozpocznie pozwoliło nam na zorientowanie się w ilości mozaik, które można tam podziwiać. A jest co. I właściwie każda pocztówka z Istambułu pewnie zawiera jedną z nich. Jest tutaj 5 metrowa mozaika Matki Boskiej z Dzieciątkiem, Chrystusa przed którym klęczy jeden z cesarzy, Deesis (Modlitwa), na której jest Chrystus, Matka Boska i Jan Chrzciciel. Chodzenie po Haga Sophia było ciekawym doświadczeniem, ale zupełnie pozbawionym elementu religijnego. I nie wiem, czy to dlatego, że mówi się o niej jako o muzeum, czy może dlatego, że jest to miejsce kiedyś chrześcijańskie a później muzułmańskie, czy też może dlatego, że te wszystkie mozaiki są tak niedostępne, że aż nierealne.
Rozpoznajemy, to co kiedyś już poznaliśmy, jak byliśmy na Riwierze Tureckiej. Spryt Turków. Kilka razy w ciągu dnia chciałem być uprzejmy i schylałem się po szczotki do butów, które wypadały czyścicielom, nie wiadomo dlaczego akurat gdy przechodzili koło mnie. Za 3 razem, już nie zareagowałem. Tym bardziej, że jeden z nich powiedział, że łamię mu serce sugerując, że zrobił to specjalnie. Gdybym rzeczywiście wczoraj nie wyczyścił sam swoim butów, to może skorzystałbym z ich usług.
Ostatniego rozpoznania zupełnie się nie spodziewałem. Wieczorem, jak już wróciliśmy do hotelu, to chcieliśmy skorzystać z łaźni tureckiej, która jest u nas dostępna. Była 21:58. Wykonałem telefon do recepcji. Pan przełączył mnie do drugiej recepcjonistki, która oznajmiła mi, że łaźnia jest OK. Ale już po 20 sekundach, nie wiem zupełnie dlaczego, powiedziała, że jest teraz zamknięta. Ale od 7 rano to „ona” pokaże mi jak mogę z niej skorzystać. Coś mi się wydaje, że na samodzielne rozpoznanie o tak wczesnej porze nie dostanę przyzwolenia.