wtorek, 28 września 2010

Viva Istambul, czyli jak zostałem cinkciarzem.

Siedzę sobie w winnicy już w Kapadocji, ale z przyjemnością opisuję poprzednie dwa dni. Może ciężko jest się zmobilizować do systematyczności, szczególnie gdy ma się „wolny” nowy zawód po tylu latach, ale mam nadzieję, że po jakimś czasie jak otworzę tego bloga i będzie nam miło przypomnieć sobie fragmenty opisanych dni. W ogóle muszę przyznać, że nie da się na 1-2 stronach A4 opisać dnia na urlopie. Nie tylko, że warsztat „pisarski” mam mocno ograniczony, ale także dlatego, że właściwie nie wiadomo jaki fragment dnia wybrać. Chyba, że zdecydowałbym się na takie podejście do pisania, że każda godzina byłaby zapełniona jakąś historią. Ale może nie w tej formule, i nie tym razem, bo więcej czasu spędziłbym przy komputerze niż w ogóle doświadczając miasta.
Wczoraj przeprowadziliśmy się z jednego hotelu do drugiego. Taki był plan od początku, więc byliśmy na to przygotowani. Okazało się zupełnie przypadkiem, że oba hotele są na tej samej linii tramwajowej (wygląda na to, że tutaj nie ma ich za dużo) i przeprowadzka polegała na tym, że przejechaliśmy 4 przystanki i przeturlaliśmy nasze bagaże. O zgrozo, właśnie zorientowałem się, że po kilkunastu latach pierwszy raz pojechaliśmy na urlop z innymi niż plecaki bagażami. Mam tylko nadzieję, że nam to nie zostanie, bo frajda związana z pakowaniem, upychaniem, rozpakowywaniem plecaków jest warta tego całego zachodu.
Niedzielny poranek postanowiliśmy zainwestować w zwiedzanie zabytków. Okazało się, że nie byliśmy jedni, bo razem z nami w kolejce po bilety stało pewnie kilka tysięcy Turków. Topkapi na zauroczyło. Właściwie powinienem napisać, że Harem nas zauroczył, bo na ty się skoncentrowaliśmy. Było to na prawdę ciekawe doświadczenie estetyczne. Nie tylko dlatego, że zachowano niesamowite XVII wieczne mozaiki, ale także dlatego, że widać było przepych i rozmiar całego przybytku. Niestety po komnatach nie krzątały się faworyty sułtana, lub też nawet matka sułtana ze swoją gwardią. Eunuchów też nie było, mimo tego, że w okresie największej świetności było ich tam ponad setka, żyjących w odosobnieniu w systemie mocno skoszarowanym i hierarchicznym. Matka sułtana nie tylko dbałą o jakość faworyt i ulubienic krzątających się po komnatach, ale także dbała o wykształcenie eunuchów.



Każdy z nas ma taki zapach, lub smak, którego gdzieś doświadczyło, a potem przez lata ma nadzieje do niego powrócić. Jadąc do Turcji wiedziałem, że smakiem, który chciałbym na nowo odkryć będzie smak goezleme. Goezleme, czyli zwykłego placka przypominającego trochę pite, wypełnionego ziemniakami, białym serem lub szpinakiem. Nie mogłem się oprzeć, jak tylko zauważyłem miejsce w centrum miasta, gdzie dwie panie w oknie jednej z restauracji siedziały w kuckach ugniatały i rolowały ciasto na goezleme. Smaki wróciły. Nie były może tak intensywne jak w mojej pamięci, ale zawsze przyjemnie skonfrontować to co się zapamiętało.

Tego dnia „poszliśmy na całość” w kwestii zwiedzania. Obowiązkowo zaliczyliśmy Błękitny Meczet, ale oprócz niesamowitych kafli nie zrobił nam mnie żadnego wrażenia. Nie wiem, czy wynikało to, z jego wielkości, czy może z tego, że większość modlących mężczyzn, którzy byli za oddzielonymi od nas niewiernych bramkami leżała na dywanach i przy pomocy telefonów komórkowych robiła sobie zdjęcia, czy może dlatego, że brakowało w tym miejscu skupienia. Setki turystów chodzących z butami w plastikowych siateczkach wyglądało dość dziwnie. Większość bardziej zainteresowana całym ceremoniałem związanym z kolejką, zdejmowaniem obuwia, nakładaniem chust przez kobiety niż z tym co można było zaobserwować w środku. Miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, ale może nie w czasie największego oblężenia przez turystów.


Każdy turysta przyjeżdżający do Istambulu słyszy, że wycieczka po Bosforze musi być koniecznie zaliczona. Jak co roku, przeżywam męki myśląc o tym, że znów będę musiał gdzieś czymś przepłynąć i to w dodatku przez około 3 godziny. Już zaplanowałem strategię jak do tego podejść. Były dwie opcje. Jedna, że Magda sama płynie, a ja w tym czasie jestem na Wielkim Bazarze i kupuję skórę dla siebie (Jezu tego to akurat nie chciałem kupować). Druga obejmowała strategię „na litość”. Czyli może nie, bo ja się źle czuję, bo kiwa na morzu, bo jest zła pogoda. Jakie było moje zdziwienie, jak okazało się, że Magda, tak samo zresztą jak ja, sprawdziła, że większość rozsądnych turystów wykorzystuje po prostu transport publiczny to przejechania się po lub przez Bosfor. Wpadaliśmy więc na podobny pomysł. Popłynęliśmy promem z Karakoy na drugą stronę Bosforu i po około 15 minutach znaleźliśmy się w Azji. Wiem, że może zabrzmi to głupio, ale harmider, ścisk, tumult, tempo po drugiej stronie cieśniny było jeszcze większe niż gdzieś w części europejskiej. Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym, więc wrażenie było spotęgowane. Jakoś nie bardzo wiedzieliśmy co tam mielibyśmy robić, bo nie zabraliśmy nawet naszego „wspaniałego” przewodnika, więc po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że wracamy w okolice Eminou, czyli już po stronie europejskiej. Człowiek uczy się całe życie obsługi automatów biletowych. Zamiast 2 żetonów na prom udało mi się kupić 10. A ponieważ nie mieliśmy możliwości ich wykorzystania w najbliższej planowanej przyszłości, okazało się, że wykorzystałem nabyte w latach 70-tych umiejętności cinkciarza. I tak udało mi się wcisnąć 8 żetonów kilku lekko zdziwionym Turkom, którym jednocześnie wyrywałem z rąk ich tureckie liry. Wykorzystałem element zaskoczenia.


Wróciliśmy na część europejską. Naszą uwagę przykuł widok kilkuset osób stojących w kilku kolejkach nad Bosforem. Wszyscy stali przy samy brzegu bulwaru tak jakby na coś czekając. Część osób siedziała i coś jadała. Ponieważ tutaj wszyscy cały czas coś jedzą, nie było to nic takiego. Moja uwagę zwróciły tylko dziwne kubeczki wypełnione tak jakby kompotem. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że są to kubki wypełnione kiszoną kapustą z kiszonymi ogórkami zalane sokiem z buraków. I niech mi tutaj ktoś powie, że tylko w Polsce pijemy coś tak lekko dziwnego. Przy bulwarze stały 4 łódki, na którym działy się rzeczy absolutnie niesamowite. To mnie właściwie natchnęło do tego, żeby podobny biznes rozwinąć w Gdyni! Co to było! Kilkunastu kucharzy smażyło świeżo wyłowione sardynki z morza, po czym wkładano je w miękką bułeczkę, dokładając do tego sałatę i cebulę. Operacja przygotowania burgera z sardynek trwała nie więcej niż 7 sekund, co sprawdziłem. Nie byłoby może w tym niczego nadzwyczajnego gdyby nie to, że kucharze przyrządzali to ma łodziach, które kołysały się, tak jak w czasie sztormu (pewnie 5 w B.), na brzegu kei stali dwaj panowie, którzy, jeden sterował ruchem, a drugi pobierał opłaty. 4 liry (8 PLN) zapewniało każdemu z tych kilkuset osób tzw. „niebo w gębie”. Cud, miód, super Fish burger, którego pewnie niewielu turystów doświadczyło. Nam się udało.

Potem wpadliśmy na bazar z przyprawami. OK, było ciekawie, ale może jesteśmy lekko spaczeni naszymi doświadczeniami na Maroka, i aż takiego wrażenia na nas nie zrobił. Pełno turystów, ale też setki Turków kupujących rożnie mieszanki nie tylko ziół i przypraw, ale też herbat. Mi najbardziej podobały się sklepiki z serami, ale też oczywiście lokalne małe ciastkarnie z bahlavą. Nawet Magdzie trudno było się im oprzeć. Cukiernicy pozwolili mi wejść za ladę, ale chyba nie spowodowałem zwiększonego obrotu. Któregoś dnia odważę się i zapytam jak te wszystkie cuda produkują, bo wydaje mi się, że mógłbym spróbować!

To nie był koniec dnia! Nie wiedzieliśmy jeszcze, że będą liczne, nieoczekiwane atrakcje. Wiedzieliśmy, że niedaleko od naszego hotelu jest dzielnica, gdzie znajdują się „jakieś” ciekawe restauracje. Tyle wiedzieliśmy, ale to było wszystko. Wyruszyliśmy na poszukiwania, Przeszliśmy przez dość mroczne ulice, wzbudzając zainteresowanie lokalnych mieszkańców. Otarliśmy się o ślub, głośne dyskusje, grających staruszków i wylądowaliśmy na komisariacie. Nie, nie zrobiliśmy niczego złego. Wydawało nam się, że tam powiedzą nam, gdzie tutaj są jakieś restauracje. Lekko znudzony policjant wskazał pałką drogę. Dotarliśmy do Kumkapi. I zaniemówiliśmy. Wokół jednego niewielkiego ryneczku było może 30 restauracji, w której siedzieli i zajadali się owocami morza bogaci Turcy. Nie byłoby w tym niczego może nadzwyczajnego, gdyby nie to, że towarzyszyło im kilka małych orkiestr, do tego kilka pań wykonujących taniec brzucha. To wszystko tworzyło niesamowity gwar. Widać było, że niewielka ilość Rakii, rozcieńczonej wodą, zachęcała setki osób do zabawy. Tak więc całą ulica śpiewała i tańczyła. Pewnie były to głównie „Hej sokoły”, ale mnie to wciągnęło. Omal nie wylądowałem tańcząc z jedną z grup. Powstrzymał mnie tylko brak alkoholu w organizmie! Viva Istambul!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz