piątek, 1 października 2010

Muzem zupełnie jak Open'air, czyli kolacja w Kozie


Jest gorąco. Jest niemiłosiernie gorąco. Tę informację przekazuję tym wszystkim, którzy w Unii Europejskiej mieszkają i aktualnie nie mają przywileju przebywania w ciepłym klimacie. Wiemy, że w Polsce właśnie jest 9 stopni Celsjusza. W cieniu. Ile u nas w słońcu to nie wiem, ale jest dużo! Nam jednak nie zawsze jest miło jak jest gorąco, bo wtedy akurat okazuje się, że mamy do zaliczenia coś, co nie jest w klimatyzowanym pomieszczeniu. Muszę nadmienić, że chyba jeszcze nie spotkaliśmy, poza Istambułem miejsc gdzie działałaby klimatyzacja. Jest to dość zrozumiałe w Goreme, gdzie często zdarzają się ograniczenia w dostawie energii elektrycznej.
Rano śniadanie na tarasie. Niby nic niezwykłego. Pewnie były już 23 stopnie, które przerodziły się w 32 w południe. Widok mamy niesamowity. Wokół nad, pewnie w odległości 200-300 metrów widać stożki tufowe, tak charakterystyczne dla Kapadocji. Wokoło latają balony (zazwyczaj odbywają się 2 loty dzienne). Balonów jest nawet kilkadziesiąt. Rano dostaliśmy nakaz od właścicieli hotelu, żebyśmy poszli na Open’er w Goreme.

Z lekką niechęcią wysłuchałem rady. Open’er, tak nazwałem otwarte na świeżym powietrzu muzeum. Już się bałem tam iść bo nie wszystkie „podmurówki” akceptuję. Zawierzyłem Dervishowi, bo dlaczego nie. Ale żeby nabrać siły przed „podmurówkami” przeszliśmy jeszcze przez kawiarnię i poranną porcję bahlavy. Ostatecznie, jako domowy piekarz/ciastkarz doceniam pracę rąk lokalnych rzemieślników. Trzeba popierać lokalny biznes, tym bardziej, że działa tylko od kwietnia do połowy listopada. Napisałem przeszliśmy, a nie przeszedłem, bo dzielnie w tym „przechodzeniu” towarzyszyła mi żona.
Chyba wspominałem, że z logistycznego punktu widzenia mieszkamy w genialnym miejscu w Goreme. Które to jest niewielką wioską z ok.2000 osób stałych mieszkańców. Rozpościera się na długości kilku kilometrów. Niektóre kwatery lub hotele są w odległości kilku kilometrów od „centrum” wioski. Współczujemy tym, którym się nie udało!

Z centrum przeszliśmy ok. 2km, nasyceni słodkościami, „opici” dobrą kawą. Był już straszny skwar. Gdyby nie kolejne przystanki po drodze i klimatyzowany (jedyny w okolicy!) sklep z pamiątkami, byłoby ciężko.
Muzeum pod gołym niebem, czyli Open’er w Goreme, to kompleks kilkunastu ukrytych w skałach świetnie zachowanych kościołów bizantyjskich. Tu znajdują się fantastycznie zachowane arcydzieła. Okazało się, że turyści indywidualni (a było nas sporo, jak na tutejsze warunki) byli prawie wypychani, przepychani, przestawiani i poszturchiwani przez przewodników tłumaczących pochodzenie zabytków tzw. grupom autobusowym, dla których najważniejszy jest sklep z pamiątkami. My nie daliśmy się wykurzyć i kilka godzin spędziliśmy oglądając wspaniale zachowane kościoły. Były wśród nich XI wieczny klasztor Panien wykuty w samotnym stożku, z niszczejącymi freskami i charakterystycznymi pustymi otworami, zapewne na ikony. Widzieliśmy kościół św. Bazylego, gdzie w podłodze znajdowały się grobowce dorosłych i dzieci, a na ścianach były ornamenty z czasów gdy przedstawianie świętych było wzbronione. Imponującym był kościół jabłka, gdzie na planie krzyża zbudowano 9 kolumn. Kościół w centralnej części ma freski Chrystusa Wszechmogącego, a w całym kościele można znaleźć sceny ze Starego i Nowego Testamentu.


Robienie zdjęć w takich miejscach można było przypłacić nie tylko zabójczym spojrzeniem strażnika, ale także sporą karą finansową. My robiliśmy zdjęcia tylko w tych świątyniach, gdzie nie było wyraźnego zakazu.
Inne ciekawe miejsca to np. kościół św. Barbary, gdzie na ścianach widnieje dość prymitywna dekoracja w kolorze czerwonym charakterystycznym dla całego kompleksu. Niektóre z malunków przedstawiają wzory sztandarów wojskowych z czasów cesarstwa bizantyjskiego (po X wieku). Niesamowite wrażenie zrobił na nas refektarz przy kościele węża (mimo tego, że na ścianach widnieją freski walki św. Jerzego i Teodora ze smokiem), gdzie widać zachowane kamienny stół i ławy. To miejsce było wykorzystywane także na magazyn. Można sobie tylko wyobrazić, co tam bracia przechowywali. Wina na pewno nie zabrakło!
Tak sobie chodzimy, zwiedzamy słuchając „automatycznego przewodnika” i widzimy, jak grupa dorosłych ludzi z dość zamożnego kraju rezygnuje z wejścia do największej atrakcji tego kompleksu czyli ciemnego kościoła. Tutaj ręce nam opadły. Grupa nie chciała dodatkowo zapłacić 3 euro (czytaj: trzy euro), żeby zobaczyć niezwykłe miejsce. Ten kościół dzięki funduszom UNESCO został niedawno odrestaurowany. A wrażenie robi niesamowite. Nie tylko dlatego, że 2 strażników patrzy każdemu na ręce i głęboko w oczy, tworząc atmosferę podejrzliwości, ale przede wszystkim na ilość i jakość zachowanych fresków. Mała ilość otworów/okien ograniczył blaknięcie malunków. W przeciwieństwie do innych świątyń, muzułmanie nie wydrapali oczu świętym, tak jak to robili w pozostałych świątyniach, to dlatego, że do tego miejsca prowadziło sekretne miejsce, którego prawdopodobnie nie odkryli. Kolory rysunków były intensywne. To nie tylko głęboka czerwień, brązy, czy złoto, ale przede wszystkim głęboki niebieski – chyba lazurowy. Nie dziwiliśmy się, że to miejsce dodatkowo chroni straż. Przykro tylko patrzeć na ludzi, którzy wydali po kilka tysięcy euro, żeby przyjechać do Turcji i żali im było kilku euro, żeby zobaczyć tak cudownie zachowany zabytek.


Było jeszcze kilka innych magicznych miejsc, jak np. świątynia sandałowa, gdzie muzułmanie uważają, że jest odciśnięta stopa Mahometa, czy kościół św. Katarzyny, z freskami pokazującymi św Jerzego, ale już będącego w przyjaźni ze smokiem.
Oj napisałem rys historyczny miejsca, ale musimy przyznać, że miejsce jest zachowane fantastycznie i chyba należy do największych atrakcji całej Turcji i Bliskiego Wschodu. Warto było tutaj przyjechać, nawet gdyby to była jedyna atrakcja.


Po podmurówkach czas przejść do rzeczywistości. A na urlopie rzeczywistość to po prostu jedzenie i picie. W takim miejscu to i zwykły sok pomarańczowy wyciśnięty w starej wyciskarce smakuje inaczej. A jak do tego wyciskająca pani mówi w kilkudziesięciu językach świata, to ma się wrażenie, że człowiek zmarnował sobie życie nie wykorzystując wszystkich umiejętności lingwistycznych w pracy.
Oszczędzę opisu lunchu, powiem tylko, że znów jadłem goezleme. I to tysiąc razy lepsze niż w Istambule. Ważne w tym wszystkim jest to, że chyba różnice w goezleme nie wynikają z tego jak to się robi, ale gdzie i w jakich okolicznościach człowiek ma możliwość skosztowania tak prostej potrawy kulinarnej. Chyba niedługo w domu, korzystając z mąki Babci Magdy, dam radę wyprodukować goezleme.


Wieczór mieliśmy spędzić spokojnie. Dervish zaprosił na kolację wegetariańską na tarasie naszego pensjonatu. Wszyscy goście zebrali się o 19:00. Byli Kanadyjczycy, Holendrzy, Amerykanie, lekarz Bułgar z Ameryki, Ukrainka z Ameryki i my. Dzień wcześniej podczas rozmowy nasz gospodarz ujawnił, że jest fanem polskiej wódki (w ilościach umiarkowanych). Jakie było jego zaskoczenie, jak staropolskim zwyczajem obdarowaliśmy go jego ulubioną przez niego żubrówką. Całe szczęście, że mieliśmy małą piersiówkę, którą kupiliśmy na lotnisku myśląc bardziej o sobie. Wieczór był niezwykle pyszny, nie tylko ze względu na jedzenie, ale też rozmowy z innymi gośćmi i drugim właścicielem hotelu. Takie wieczory utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto jeździć, poznawać inne kultury, oglądać nawet podmurówki i zachowywać w pamięci ludzi i ich historie usłyszane w takim miejscach. To pozostaje w sercu i pamięci. Na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz