niedziela, 3 października 2010

Nieudany strajk, a lot balonem.


Dzisiaj chciałem zastrajkować i odmówić opisywania dnia. Autorka zdjęć zagroziła jednak, że nie da mi pozwolenia na publikację zdjęć jeśli nie napiszę relacji z ostatniego dnia pobytu w Kapadocji. Ulegam i opisuję, ale wydaje mi się, że zdjęcia zamieszczone lepiej oddadzą (lub oddają) atmosferę tego dnia.


Jak przygotować się do lotu opisałem w poprzednim wpisie. Znowu wczesna pobudka, znowu autobus zbierający pasażerów z różnych hoteli i pensjonatów. Mieliśmy lecieć z firmą, która ma tylko dwa balony. Chyba mało, bo mówiono nam, że dużo firm ma po 5-7 balonów. Ale jak pomyślę sobie, że każdy kosztuje ok.130.000 euro, to aż mi się gorąco robi. Za pilotów (kapitanów) mamy Mustafę (balon 1) i Mike’a (balon 2). Łatwo można było się domyśleć kto jest jakiej narodowości. Mustafa Turek, Mike to Brytyjczyk. Obaj panowie wyglądali na doświadczonych, a swetry pilotów i pagony na ich koszulach wskazywały związki z lotnictwem cywilnym. Belek i gwiazdek było sporo, nie zdołaliśmy ich zapamiętać. Na początek zaproszono nas na śniadanie. Nie byłem w stanie przełknąć niczego. Większość jednak turystów rzuciła się na dość obfite śniadanie. Chyba nierozsądnie, bo co by było jakby wszyscy w czasie lotu musieli skorzystać z toalety? Byłyby kłopoty.


Przywieziono nas na miejsce startu. Tutaj w kilku zdaniach poinformowano nas co się będzie działo i jak mamy podchodzić do kosza balonu. Sprawa nie była łatwa. Nie tylko, że mieliśmy uważać na odpryskujące w czasie ogrzewania balonu kamienie, to jeszcze dużym niebezpieczeństwem mogły się okazać liny przytrzymywane przez obsługę. Niby wszyscy się śmiali i żartowali, ale instruktarz wysłuchaliśmy w skupieniu. Ostatecznie nie każdy lata balonem co tydzień, dla większości było to pierwszy lot. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że nie ostatni. Jak można się było domyślać.


Byliśmy lekko zmartwieni tym, że jako ostatnia grupa rozpoczynaliśmy lot. W tym czasie, około 6.30, rano na niebie wokół Goreme było już ok. 40 balonów. Mike, bo wylądowaliśmy w jego balonie, powiedział nam, że ze względu na kierunek lotu wybrał nieco inne miejsce startu i nieco później, co miało gwarantować lepsze widoki. Słowa dotrzymał, widoki były fascynujące. Ale o tym za chwilę.


16 osobom udało się wdrapać do balonu. Kosze są dość wysokie, ze względu oczywistych, podzielone na 5 części. W środkowej Mike miał wydzielone i ograniczone miejsce na butle gazowe, a także dla siebie, tak aby swobodnie regulować temperaturę grzanego powietrza i sterować nasz balon przy pomocy odpowiednich lin. My trafiliśmy na miłe towarzystwo z Australii czyli Pat i Rogera. Patrzyli pewnie na nas lekko zdziwieni bo nie tylko mówiliśmy w jakimś dziwnym języku, ale mieliśmy plecak z dodatkowym obiektywem do aparatu. Ostatecznie chyba jednak nas zaakceptowali, a my w ramach wdzięczności wyślemy im zdjęcia z lotu.


Byliśmy gotowi do startu. Dziwne uczucie. Niby nalatałem się po świecie i wiem co to znaczy take off i landing. Znam na pamięć procedury bezpieczeństwa (różne, w zależności od linii lotniczej), ale tutaj miało być inaczej. Nie było stewardesy instruującej o wyjściach bezpieczeństwa. Mike przeszkolił nas i upewnił się, że wszyscy, niezależnie od znajomości języków obcych, w tym migowego, wiemy co to znaczy normalne lądowanie. Wydał komendę: wszyscy przodem, razem z nim w kierunku lotu. Przy lądowaniu awaryjnym miało być inaczej. On przodem, a my tyłem. Panowie otrzymali dodatkowe instrukcje, jak amortyzować upadek. Trochę się przejąłem, bo w samolocie w sytuacji lądowania awaryjnego, które mi się zdarzyło w zeszłym roku, miałem przynajmniej możliwość trzymania się fotela. Tu chyba nie było takiej opcji.


Kilka razy Mike podgrzał powietrze, nazwałbym to dodaniem gazu (?). Nasza załoga, tak która zostawała na ziemi, pomogła wyciągnąć balast… i po kilku sekundach, lekko zahaczając o krzaki ruszyliśmy. I jakie to uczucie? Co czuliśmy? Ciszę. Kompletną ciszę. W przeciwieństwie startu samolotu, nic nie wyło, nie było przeciążenia, nikt kurczowo nie trzymał się sąsiada. Nawet nie czekaliśmy na odpięcie pasów bezpieczeństwa. Bo ich po prostu nie było.


Mike, spokojnie zaczął opowiadać o locie, jaki mamy plan, co zobaczymy. Mówił o swoim 11 letnim doświadczeniu w lotach i o pasji związanej z obserwacją pogody. Kursach szybowcowych i skokach na spadochronie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w bezpiecznych rękach. Byliśmy zasłuchani w to co nam opowiadał, ale jednocześnie docenialiśmy ciszę i to co się działo wokół nas. Spokój, lekki wiatr, przyjemna temperatura. Stan błogości. I widoki, trudne do opisania. Niby to co jest wokół Goreme już widzieliśmy, ale tym razem patrzyliśmy na to z zupełnie innej perspektywy. Człowiek zastanawiał się, jak to jest, że grupa 17 dorosłych osób, na wysokości kilkudziesięciu metrów od ziemi, stoi oniemiała, mocno onieśmielona widokami, w koszu i w dodatku lekko unieruchomiona w koszu i podczepiona pod balon. Niebieski balon.


Najpierw Mike zdecydował, żeby pokazać nam jedną z dolin. Uczucie było niesamowite. Lecimy nad ziemią, to wydawało się normalne, a kilka chwil później mijamy kilkudziesięciometrową przepaść. I nic się nie dzieje. Takie uczucie towarzyszy pewnie tym, którzy latają na paralotniach. Na początku jest świadomość ziemi, a później koncentracja na locie i związanych z tym doznaniach. Z odległości kilku metrów mogliśmy widzieć gołębniki. Była szansa nawet zerwać kilka owoców z jabłoni, czy też orzechów.Od czasu do czasu nasz kapitan łączył się z Mustafą aby przekazać informację o kierunku lotów. Sprawdzali między sobą, czy nad balonem nie leci inny balon. Widoczność jest na tyle ograniczona, że akurat nie tego nie widać. Przy ponad 40 w powietrzu, na tak małym obszarze wokół Goreme wszyscy piloci muszą być bardzo uważni. Wypadki się zdarzają, ale nikt o nich niczego nie mówi.


Musimy trochę poczytać na temat techniki sterowania balonami, bo cała nasza ekipa była pod wrażeniem tego co wyprawiał Mike. Schodził nisko do dolin, tak ,że prawie zahaczał koszem o rosnące krzaki. Podlatywał pod same krawędzie urwisk, po czym nagle wzbijał balon na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wielokrotnie udało mu się zaskoczyć nas obracając, a właściwie tańcząc koszem, tak aby każdy mógł zobaczyć niesamowity, wybrany przez niego krajobraz Kapadocji. I tak przez ponad 80 minut!

Kapitan balonu, w przeciwieństwie do kapitana samolotu rejsowego, nigdy nie jest w stanie dokładnie określić miejsca lądowania. Około 15 minut przed zakończeniem lotu Mike skontaktował się z załogą/obsługą, która pozostała na ziemi i poinformował gdzie planuje lądowanie. Kolejna dolina, kolejny stożek, dziesiątki balonów wokół nas. Znów cisza. Tylko słychać szelest migawek aparatów cyfrowych. No może jeszcze nas rozmawiających o widokach i dających sobie nawzajem instrukcję, którym obiektywem uchwycić te ostatnie chwile.
Lądowisko zostało dokładniej określone. Załoga jeepem z naczepą czekała w wyznaczonym miejscu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt sekund i Mike postawił balon na platformie. Kilka dni wcześniej ktoś powiedział nam, że trzeba mieć bardzo duże doświadczenie i doskonałe umiejętności pilotażu, żeby tak właśnie wylądować. A później to już tylko dyplom dla wszystkich uczestników lotu, uścisk dłoni kapitana i turecki szampan o godzinie 8:00 rano. Dla niektórych dzień dopiero się zaczynał, dla nas właściwie kończył największą atrakcją w Goreme. Za 5 godzin mieliśmy już siedzieć w samolocie do Izmiru, nad morzem egejskim.

Jesteśmy w Izmirze, zaczynamy oglądać podmurówki. Czy ja to wytrzymam? Zawsze mogę próbować zastrajkować. Najwyżej będzie to strajk nielegalny. Może okupacyjny, bo hotel super z widokiem na zatokę! Wokół mnóstwo miejsc gdzie można zjeść świeże sardynki i kalmary, albo po prostu małże w muszlach wypełnionych ciemnym ryżem i skropione cytryną.

piątek, 1 października 2010

Jak przeżyłem quady w Kapadocji


Własna miska z gliny i sporty ekstremalne.
Czasami jest tak, że nie ma co planować zbyt szczegółowo dnia ze zbyt dużym wyprzedzeniem, bo i tak może okazać się, że niespodziewane atrakcje będą ciekawsze od tych wcześniej przewidzianych.
Nadal czekamy na balony. Z lekkim niepokojem, gotowi na sygnał, że to już czas. Ale jeszcze nie dzisiaj. Czy damy radę jutro. Jutro jest ostatni dzień naszego pobytu w Kapadocji. Nie było wczoraj prądu, więc tak jak wszyscy goście, poszliśmy wcześniej spać. Odespaliśmy kilka ostatnich dni! Pełni energii, po śniadaniu, obmyślaliśmy plan dnia. Jest piątek. W Avanos, około 10 km od Goreme, jest dzisiaj dzień targowy. Dla nas to gratka! Co roku, jeden dzień poświęcamy na wizytę na lokalnym marketach, żeby zobaczyć czym żyje i handluje lokalna społeczność. Już wybieraliśmy się na autobus, gdy Dervish zaproponował nam transport. Miał jechać zapłacić za system ogrzewania słonecznego, a ponieważ w tym tygodniu było więcej gości, ma z czego zapłacić. Od razu się zgodziliśmy, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy jak tam możemy się dostać. To był bardzo miły gest z jego strony! Po drodze znów mieliśmy nasze rozmowy o Europie. Nasz gospodarz świetnie orientował się w historii, nie tylko Holandii, ale Polski i Rosji. Nie obce mu były Katyń, Solidarność i Wałęsa. Nie mógł tylko skojarzyć 2 braci.
Po drodze zapytałem się o rynek z naczyniami glinianym, z czego znane jest Avanos. Nie wiedział, gdzie jest ale zawiózł nas do dużej fabryki ceramicznej, gdzie pracuje „średni brat żony”. Ciekawe miejsce. Założona kilka lat temu spółdzielnia ma 8 mistrzów pod których nadzorem produkowane są wyroby kolekcjonerskie i 50 innych pracowników. Część oczywiście zajmowała się sprzedażą, czego doświadczyliśmy, ale większość to dekoratorzy talerzy, mis, dzbanów, waz i setek innych wyrobów. Tylko dlaczego za każdą ładną rzecz żądali 350euro? Ewentualnie mogli zejść do 330 (!). Miałem swoje pięć minut i dano mi szansę ulepienia małej misy. Mam talent, jak powiedział mistrz. Zawsze wiedziałem, że mi się to będzie podobało. Tylko co ONI z nią zrobili. Pewnie wypalili, pomalowali i jest wystawiona na Allegro!
Po drobnych zakupach, mimo wszystko, Dervish zawiózł nas na rynek.


I tutaj zaczęło się poznawanie prawdziwych smaków i zapachów Kapadocji. Wokół nas intensywne kolory. Czerwienie, zielenie, purpury, kolory ziemi i złota dominowały na każdym straganie. Owoce i warzywa, ale chyba głównie warzywa wyglądały imponująco.


Bakłażany w 8 różnych odmianach leżały spokojnie ułożone w wysokie kopce. Pomidorach, które występowały w kilkunastu odmianach rozrzucone były w każdym dostępnym miejscu. Część z nich w formie pulpy w ogromnych 5 litrowych galonach! Odkryliśmy dojrzałe figi, o różnych kształtach i kolorach. Na rynku właściciele stoisk posilali się własnymi produktami. Sprzedawcy melonów jedli własne melony, a ci, którzy handlowali pomidorami zajadali się tylko pomidorami, zagryzając cebulą. Nie widziałem, co jedli „bakłażaniarze” bo chyba mieliby problem jeść je na surowo. Panie sprzedające orzechy włoskie własnymi białymi zębami rozłupywały orzechy.
Ale tak naprawdę to oniemiałem jak zobaczyłem część rynku gdzie sprzedawano wyroby mleczne. Slow Food w czystej postaci.


Nie mogłem stamtąd odejść. Chodziłem i podziwiałem lokalne sery i twarogi. To wszystko było w imponujących ilościach w ogromnych białych wiadrach. Sama natura. Bez żadnego zbędnego eksponowania. Czyste w formie mleczarstwo i serowarstwo. Chodziłem w lekkim transie obserwując handel. Chcieliśmy kupić jeden z serów, taki zwyczajny, biały. Pani, pewnie widząc mój zachwyt, obdarowała nas sporym kawałkiem, które smakowało jak najbardziej wykwintne danie, w najbardziej luksusowej restauracji nagrodzonej z 3 gwiazdkami Michelin’a. Coś niesamowitego i szkoda, że nie mogłem zabrać tego wszystkiego do domu. Szokiem dla mnie były 20 litrowe wiadra z ubitą (!) śmietaną. U nas taka śmietana wytrzymuje najwyżej 2-3h a tutaj w pełnym słońcu kilka dobrych godzin! To widywałem tylko na filmach. Nie mogłem odciągnąć wzroku od produktów pszczelarza, który sprzedawał całe plastry miodu. Złoto i bogactwo Turcji w czystej postaci! Byliśmy zachwyceni miejscem. Po raz kolejny okazało się, że dzień targowy to nasz ulubiony dzień w czasie urlopu. Jest tak moment w każdej podróży że można już się wsmakować w lokalne wyroby i nasycić kolorami.


Po południu miało być nudno (nie do końca, bo na urlopie nie może być nudno!). Wróciliśmy autobusem z Avanos. Idąc do naszego pensjonatu żona wpadła na pomysł, że może pojechalibyśmy quadami. Już siebie widzę, jako mistrza kierownicy na quadach, pomyśłałem. Nie dość, że jeżdżę wolno, tu mówię o swoim historycznym doświadczeniu, jako ten, co nie ma po 18 latach samochodu służbowego, to jeszcze słyszy się tyle o jakiś wypadkach na quadach. Próba negocjacji ceny zakończyła się niepowodzeniem. Podobnie jak w przypadku kupienia kożucha, właściciel firmy z quadami powiedział mi do widzenia! Jacyś ONI tacy wszyscy drażliwi, ale jednocześnie uprzejmi. Zanim ja powiedziałem do wiedzenia, sam mi powiedział do widzenia. Lekko rozdrażnieni wróciliśmy do naszego pokoju. Przy herbatce wyżaliliśmy się Derwishowi, że nas tak potraktowano. W ciągu 10 minut mieliśmy jednak zorganizowane quady.


Uległem pokusie. Ipooooojechaliśmy! Ostro! Ale była jazda! Myślałem, że nas przepuszczą przez jakiś tam zabezpieczony teren. A tutaj nic z tego! Jedyny kraj na świecie, gdzie można jeździć gdzie się chce. 7 quadów, 2 przewodników, ponad 2 godziny jazdy, kontrolowanego szaleństwa i zwiedzania terenu! Nie było płasko. Kilka razy ogarnął mnie strach. Samochodem na pewno bym tam nie podjechał, albo zjechał. A jeśli musiałbym to chyba wolałbym go porzucić! Zaliczyliśmy kilka dolin, wjechaliśmy na jakiś szczyt, oglądaliśmy niedostępne kościoły wczesnochrześcijańskie, był zachód słońca i jazda prawie w ciemności. Dużo zabawy.


Jak sobie teraz pomyślę, co ja robiłem, to nie mogę w to uwierzyć. Wiara, że dam radę uczyniła cuda. Z tego wszystkiego przy okazji kolacji musiałem napić się lokalnego „sikacza” do tzw. borka (pewnie o nim przy kolejnej okazji) pasował jak nic!

Dolina gołębi i czarny szlak.


Większość osób, które przyjeżdża do Kapadocji w planie uwzględnia lot balonem. Wydaje się to być mocno skomercjalizowaną atrakcją, której dość trudno się oprzeć. Zanim tu przyjechaliśmy zrobiliśmy rozpoznanie, czy rzeczywiście warto. Każdy kogo pytałem mówił, że jest to obowiązkowy punkt i nawet jeśli nie skorzystał z takiej atrakcji, to gdyby mógł, na pewno by poleciał. Nie tak łatwo było zorganizować lot. Tuż po przyjeździe powiedzieliśmy Dervishowi, że chcielibyśmy polecieć. W dniu przyjazdu poznaliśmy nawet pilota z Belgii, który zachęcał, nie ma się co dziwić, do ponad godzinnego lotu. Po poszukiwaniach właściwej firmy udało nas się cudem zarezerwować atrakcję. Cena ustalona, firm wybrana. Dostaliśmy informacje o tym, że mamy być gotowi o 05:30. Z wrażenia nie mogłem spać całą noc. Budzik zadzwonił o 4:45, ale 45 minut później, jak byliśmy już w pełnym rynsztunku, dostaliśmy wiadomość, że z powodu złej pogody loty przesunięte są o 1 godzinę. Internet, uzupełnienie wpisów, poranna herbatka, lekka drzemka zajęła kolejną godzinę. Przyjechał po nas autobusik i po 20 minutach wraz z grupą innych szczęśliwców znaleźliśmy się na polu startowym i lądowisku balonów. Herbatka, ciasteczka, śmiechy, żarty… i kolejna wiadomość przekazana przez kapitana Rodrigueza. Ze względu na pogodę w górnych warstwach, loty są odwołane. Ta informacja mocno nas zabolała. 40 osób, potencjalni pasażerowie, wydało wspólny jęk zawodu. Zanim kapitan powiedział, że ma wolne 16 miejsc na lot następnego dnia, dziarska Czeszka (ale jak dziarska!) wykrzyczała, że ona ma grupę i bierze wszystkie miejsca. Zrobiło się niemiło, tym bardziej, że część osób (my nie) miało już opłacony lot. Wiele osób przyjechało do Kapadocji tylko po to by przelecieć się balonem. Po powrocie, przez kolejne 3 godziny, właściciele naszego pensjonatu szukali dla nas innych możliwości. Okazało się to dość trudne, ale jest szansa jeszcze ostatniego dnia pobytu w Kapadocji.


Jak to się mówi, jest ryzyko jest zabawa!
A propos ryzyka. Już martwiliśmy się, że dzień będzie stracony. Po śniadaniu i lekkim odpoczynku postanowiliśmy wykorzystać nasze buty traperskie, które ciągniemy ze sobą wszędzie i wybraliśmy się na szlak doliną gołębi. W Turcji, do lat 60 XX w. gołębie były wykorzystywane do produkcji naturalnego nawozu. Rolnicy wykuwali w skałach gołębniki i mniej więcej co 2 lata zbierali nawóz. Już wcześniej jeżdżąc po okolicach w Goreme zauważyliśmy dziesiątki otworów w bardzo niedostępnych miejscach. Zastanawialiśmy się w jaki sposób do nich docierano. Teraz mieliśmy możliwość samemu tego doświadczyć. Gołębi szlak zaczynał się zupełnie niewinnie. Tylko w jednym niepozornym miejscu na skale został umieszczony czarny napis Dolina Gołębi.


Pod nim 2 kolejne szlaki czerwony i niebieski. W trasie byliśmy tak zauroczeni okolicą, że nie wydało nam się nawet podejrzane brak jakichkolwiek turystów napotkanych w czasie godzinnego marszu. Pewnie są gdzieś na innych szlakach, pomyśleliśmy oboje. Po mniej więcej kolejnych 15 minutach zaczęło się robić już bardziej wyczynowo. Mamy właściwe buty, stwierdziliśmy odważnie, ale obje zaczęliśmy czuć lekkie podniecenie i strach. Idziemy kolejne 15 minut. Mamy z sobą już wspinaczki, podciąganie się, przechodzenia i skakanie (!) przez szczeliny. Trasa (czarna) prowadzona była przy samym brzegu urwiska. I tutaj zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby inne kolory na trasie, czyli niebieski i czerwony, nie wskazywały jednak trudności szlaku. Jak doszliśmy do pionowej ściany, która pewnie miała 10 metrów wysokości, gdzie były tylko lekko wyżłobione niewielkie schodki, a właściwie tylko miejsca do zaczepienia się, stwierdziliśmy, że już jest bardzo niebezpiecznie. Zastanawiałem się, czy nasze ubezpieczenie pokryje koszty ewakuacji, lub też kto nas stamtąd uratuje. Upewniłem się tylko, że mam w kieszeni spodni telefon komórkowy do Dervisha. W razie co. Kwestią czasu było tylko, że zaczniemy potrzebować pomocy. Wydawało nam się, że jesteśmy już bardzo blisko głównej drogi, która była naszym celem. Z drugiej strony nie wiedzieliśmy co będzie dalej i czy uda nam się wrócić. Zwyciężył rozsądek! Nie każdy himalaista zalicza przecież Mt.Everest! Zejście, a właściwie dojście do niebieskiego szlaku zajęło nam 25 minut. Tutaj wzbudziliśmy podziw Francuzów, którzy nie podjęli tego wyzwania. A my dopiero na pożyczonej mapie zobaczyliśmy w co się wcześniej wpakowaliśmy.


Na NORMALNYM szlaku było już znacznie więcej osób. Widoki, jak na zdjęciach! Wszędzie nie tylko stożki, ale bardzo ciekawie wyżłobione w skale formacje z gdzieniegdzie widocznymi gołębnikami. Nie wiem co się stało z gołębiami, bo jakby ich nie było. Z resztą nasza przewodniczka (ta z 2 dni wcześniej) twierdziła, ze tutaj się wszystko zmieniło w latach 50 i 60, ale nie bardzo była w stanie wytłumaczyć dlaczego. Na końcu doliny zobaczyliśmy górę a na jej szczycie ruiny zamku.
Po lekkiej wspinaczce i marszu doszliśmy do Uchasar.

Urokliwe miejsce, ale jakby opuszczone. Tylko na rondzie, z którego rozpościerał się widok na dużą część Kapadocji, była ogromna restauracja nastawiona na turystów oferująca zestawy na lunch. Ogarnęło nas lekkie przerażenie jak 6 autobusów w jednym czasie nadjechało i zawładnęło tym spokojnym miejscem. Uciekliśmy stamtąd w stronę zamku. Ostatecznie nie doszliśmy do niego, bo uznaliśmy, że zawsze trzeba zostawić sobie jakieś miejsce, do którego można wrócić. Ulegliśmy za to małej restauracji, która oferowało lokalne jedzenie i gdzie goście siedzieli, leżeli, kimali, podsypiali sobie na ogromnych poduszkach, a kelner co chwile serwował pyszne jedzenie. I znów byliśmy zaskoczeni ilością Francuzów, którzy jak wytrawni turyści, w odpowiednich butach, z plecakami i kijkami trekkingowymi maszerowali przez Kapadocję. Aż miło było popatrzeć. Powrót był przyjemnością. 10 kilometrów, już znaną trasą nie stanowiło problemu. Spotkaliśmy nawet parę Polaków, którzy na czas musieli dojść do Goreme. Pewnie czekał na nich autobus?

I co tutaj robić wieczorem, jak pada deszcz i jest spory wiatr. Nie tego człowiek oczekuje na urlopie. W dodatku miasto zostało odcięte od elektryczności. Do wyboru mieliśmy albo siedzenie w ciemnościach, albo łaźnię turecką. Pamiętaliśmy bardzo dobrze hammany w Maroku, więc bardzo pozytywnie podeszliśmy do całej sprawy. Może jednak z lekką rezerwą, bo dzień wcześniej widziałem kłócącego się turystę z obsługą łaźni. Pomyślałem sobie jednak, że nie będzie tak źle, może akurat nam będzie się podobało. Po naszych doświadczeniach, postanowiłem sponsorować właścicielowi podróż do Maroka. Z nami do łaźni została przyjęta grupa Japończyków lub Koreańczyków. Miejsce nie wyglądało zbyt atrakcyjnie. Było tam, co jest raczej niespotykane, dość zimno. Po szybkim przebraniu się w stroje kąpielowe nałożono nam na twarz zielone, pewnie gliniane, maseczki. Byłoby może wszystko OK., ale było to w przeciągu, na stojąco i w dodatku bez możliwości jakiegoś relaksu i intymności. To była po prostu fabryka. Obok mnie siedziało kolejnych 5 osób, które półnagie oczekiwały maseczki relaksacyjnej. W dodatku musieliśmy przejść przez zimną klatkę schodową. Zupełnie jak w wieżowcu, z tym, że po drodze, spotykaliśmy mocno roznegliżowanych panów i lekko zakłopotane półnagie kobiety. Hałas, pokrzykiwanie, popychanie… i absolutny brak kontaktu z obsługą, która w tak turystycznym miejscu (był tam tylko jeden lokalny Turek) nie mówiła po angielsku. Miła natomiast była sauna, gdzie szef biura turystycznego (ten właśnie jeden Turek) zwierzył nam się ze swojego bogactwa, chciwości Polaków, a także ukochanej, jednej z licznych, narzeczonej Moniki. Czekałem tylko, że zza zawiązanego ręcznika wyjmie swoją wizytówkę i zaraz zaproponuje tour po Goreme. Dzięki temu, że pan był ekstrawertykiem 15 minut upłynęło szybko w miłej i GORĄCEJ atmosferze. Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny naszej łaźni, czyli mydlenie, peeling i masaż. Na mnie rzucił się chudy staruszek, który najpierw oblał mnie lodowatą wodą, później gorącą, po czym kilka razy wrzasnął, a za nim i ja. Wykręcił mi rękę, wyłamał bark, przetrącił kark, po czym zaciągnął na gorące marmurowe łoże, gdzie włożył moją lekko skołowaną głowę w nogi jakiejś Francuzki. Nie zorientowałem się, a kilkoma sprytnymi ruchami nastawił mi jakieś kręgi, wyciągnął kilka stawów, rozciągnął kilka wątłych mięśni, po czym z wrzaskiem wykręcił mi znów ręce. W tym samym czasie, a właściwie drugą ręką nakładał, na mnie tony mydła korzystając z lnianego worka. Zmyślne urządzenie, muszę przyznać. Prawie się utopiłem w pianie, a już pan wrzasnął jednocześnie walnął mnie w plecy, wydał z siebie kolejny okrzyk i dziarskim klepnięciem po głowie zachęcił mnie do opuszczenia tego przybytku. Wsadził mnie do jacuzzi. I w dodatku stwierdził: czekać! Czekałem, aż mi się znudziło. Cała ta operacja zamiast trwać 90 minut, trwała pewnie 45. Na pytanie moje i Francuzów, co dalej, ruchem ręki wskazano nam miejsce do leżenia. Na zimnej, dobrze znanej nam, klatce schodowej. Grożąc sądami koledzy z różnych krajów powiedzieli Turkom co myślą o łaźni tureckiej. Jak dam radę to spróbuje w Istambule, w drodze powrotnej. A może w Izmirze?
Na kolację spróbowaliśmy kolejnego dania kuchni tureckiej, które nam się marzyło. Oj marzyło! Tym bardziej, że tego wieczora mogły być z nim lekkie problemy z jego przygotowaniem. W całym Goreme nie było prądu. Miasto KOMPLETNIE spowite w ciemnościach. Były nawet takie kwartały, że nie widać było nawet jednej świeczki. Chyba przez przypadek udało nam się znaleźć miejsce, gdzie palił się ogromny piec, co dawało nadzieję na ciepły posiłek. Zachciało nam się spróbować Testi Kebab, czyli kebabu ugotowanego w naczyniu glinianym rozbijanym na oczach głodnego klienta. Patent prosty i pomysłowy na mięso duszone z warzywami podane z sałatą i ryżem. Zorientowaliśmy się, że jest to atrakcja nie tylko dla turystów, ale także dla lokalnych. Czekam, aż Turcy w Polsce wpadną na ten pomysł, tym bardziej, że gliny u nas nie brakuje. A po moim kursie garncarstwa, sam może nauczę się serwować takie dania!
Nie spodziewaliśmy się, że „zwykły” dzień w Goreme może mieć tyle niezaplanowanych atrakcji Jutro w planie lokalny rynek. Czekam na sesję z dużym zoomem!

Muzem zupełnie jak Open'air, czyli kolacja w Kozie


Jest gorąco. Jest niemiłosiernie gorąco. Tę informację przekazuję tym wszystkim, którzy w Unii Europejskiej mieszkają i aktualnie nie mają przywileju przebywania w ciepłym klimacie. Wiemy, że w Polsce właśnie jest 9 stopni Celsjusza. W cieniu. Ile u nas w słońcu to nie wiem, ale jest dużo! Nam jednak nie zawsze jest miło jak jest gorąco, bo wtedy akurat okazuje się, że mamy do zaliczenia coś, co nie jest w klimatyzowanym pomieszczeniu. Muszę nadmienić, że chyba jeszcze nie spotkaliśmy, poza Istambułem miejsc gdzie działałaby klimatyzacja. Jest to dość zrozumiałe w Goreme, gdzie często zdarzają się ograniczenia w dostawie energii elektrycznej.
Rano śniadanie na tarasie. Niby nic niezwykłego. Pewnie były już 23 stopnie, które przerodziły się w 32 w południe. Widok mamy niesamowity. Wokół nad, pewnie w odległości 200-300 metrów widać stożki tufowe, tak charakterystyczne dla Kapadocji. Wokoło latają balony (zazwyczaj odbywają się 2 loty dzienne). Balonów jest nawet kilkadziesiąt. Rano dostaliśmy nakaz od właścicieli hotelu, żebyśmy poszli na Open’er w Goreme.

Z lekką niechęcią wysłuchałem rady. Open’er, tak nazwałem otwarte na świeżym powietrzu muzeum. Już się bałem tam iść bo nie wszystkie „podmurówki” akceptuję. Zawierzyłem Dervishowi, bo dlaczego nie. Ale żeby nabrać siły przed „podmurówkami” przeszliśmy jeszcze przez kawiarnię i poranną porcję bahlavy. Ostatecznie, jako domowy piekarz/ciastkarz doceniam pracę rąk lokalnych rzemieślników. Trzeba popierać lokalny biznes, tym bardziej, że działa tylko od kwietnia do połowy listopada. Napisałem przeszliśmy, a nie przeszedłem, bo dzielnie w tym „przechodzeniu” towarzyszyła mi żona.
Chyba wspominałem, że z logistycznego punktu widzenia mieszkamy w genialnym miejscu w Goreme. Które to jest niewielką wioską z ok.2000 osób stałych mieszkańców. Rozpościera się na długości kilku kilometrów. Niektóre kwatery lub hotele są w odległości kilku kilometrów od „centrum” wioski. Współczujemy tym, którym się nie udało!

Z centrum przeszliśmy ok. 2km, nasyceni słodkościami, „opici” dobrą kawą. Był już straszny skwar. Gdyby nie kolejne przystanki po drodze i klimatyzowany (jedyny w okolicy!) sklep z pamiątkami, byłoby ciężko.
Muzeum pod gołym niebem, czyli Open’er w Goreme, to kompleks kilkunastu ukrytych w skałach świetnie zachowanych kościołów bizantyjskich. Tu znajdują się fantastycznie zachowane arcydzieła. Okazało się, że turyści indywidualni (a było nas sporo, jak na tutejsze warunki) byli prawie wypychani, przepychani, przestawiani i poszturchiwani przez przewodników tłumaczących pochodzenie zabytków tzw. grupom autobusowym, dla których najważniejszy jest sklep z pamiątkami. My nie daliśmy się wykurzyć i kilka godzin spędziliśmy oglądając wspaniale zachowane kościoły. Były wśród nich XI wieczny klasztor Panien wykuty w samotnym stożku, z niszczejącymi freskami i charakterystycznymi pustymi otworami, zapewne na ikony. Widzieliśmy kościół św. Bazylego, gdzie w podłodze znajdowały się grobowce dorosłych i dzieci, a na ścianach były ornamenty z czasów gdy przedstawianie świętych było wzbronione. Imponującym był kościół jabłka, gdzie na planie krzyża zbudowano 9 kolumn. Kościół w centralnej części ma freski Chrystusa Wszechmogącego, a w całym kościele można znaleźć sceny ze Starego i Nowego Testamentu.


Robienie zdjęć w takich miejscach można było przypłacić nie tylko zabójczym spojrzeniem strażnika, ale także sporą karą finansową. My robiliśmy zdjęcia tylko w tych świątyniach, gdzie nie było wyraźnego zakazu.
Inne ciekawe miejsca to np. kościół św. Barbary, gdzie na ścianach widnieje dość prymitywna dekoracja w kolorze czerwonym charakterystycznym dla całego kompleksu. Niektóre z malunków przedstawiają wzory sztandarów wojskowych z czasów cesarstwa bizantyjskiego (po X wieku). Niesamowite wrażenie zrobił na nas refektarz przy kościele węża (mimo tego, że na ścianach widnieją freski walki św. Jerzego i Teodora ze smokiem), gdzie widać zachowane kamienny stół i ławy. To miejsce było wykorzystywane także na magazyn. Można sobie tylko wyobrazić, co tam bracia przechowywali. Wina na pewno nie zabrakło!
Tak sobie chodzimy, zwiedzamy słuchając „automatycznego przewodnika” i widzimy, jak grupa dorosłych ludzi z dość zamożnego kraju rezygnuje z wejścia do największej atrakcji tego kompleksu czyli ciemnego kościoła. Tutaj ręce nam opadły. Grupa nie chciała dodatkowo zapłacić 3 euro (czytaj: trzy euro), żeby zobaczyć niezwykłe miejsce. Ten kościół dzięki funduszom UNESCO został niedawno odrestaurowany. A wrażenie robi niesamowite. Nie tylko dlatego, że 2 strażników patrzy każdemu na ręce i głęboko w oczy, tworząc atmosferę podejrzliwości, ale przede wszystkim na ilość i jakość zachowanych fresków. Mała ilość otworów/okien ograniczył blaknięcie malunków. W przeciwieństwie do innych świątyń, muzułmanie nie wydrapali oczu świętym, tak jak to robili w pozostałych świątyniach, to dlatego, że do tego miejsca prowadziło sekretne miejsce, którego prawdopodobnie nie odkryli. Kolory rysunków były intensywne. To nie tylko głęboka czerwień, brązy, czy złoto, ale przede wszystkim głęboki niebieski – chyba lazurowy. Nie dziwiliśmy się, że to miejsce dodatkowo chroni straż. Przykro tylko patrzeć na ludzi, którzy wydali po kilka tysięcy euro, żeby przyjechać do Turcji i żali im było kilku euro, żeby zobaczyć tak cudownie zachowany zabytek.


Było jeszcze kilka innych magicznych miejsc, jak np. świątynia sandałowa, gdzie muzułmanie uważają, że jest odciśnięta stopa Mahometa, czy kościół św. Katarzyny, z freskami pokazującymi św Jerzego, ale już będącego w przyjaźni ze smokiem.
Oj napisałem rys historyczny miejsca, ale musimy przyznać, że miejsce jest zachowane fantastycznie i chyba należy do największych atrakcji całej Turcji i Bliskiego Wschodu. Warto było tutaj przyjechać, nawet gdyby to była jedyna atrakcja.


Po podmurówkach czas przejść do rzeczywistości. A na urlopie rzeczywistość to po prostu jedzenie i picie. W takim miejscu to i zwykły sok pomarańczowy wyciśnięty w starej wyciskarce smakuje inaczej. A jak do tego wyciskająca pani mówi w kilkudziesięciu językach świata, to ma się wrażenie, że człowiek zmarnował sobie życie nie wykorzystując wszystkich umiejętności lingwistycznych w pracy.
Oszczędzę opisu lunchu, powiem tylko, że znów jadłem goezleme. I to tysiąc razy lepsze niż w Istambule. Ważne w tym wszystkim jest to, że chyba różnice w goezleme nie wynikają z tego jak to się robi, ale gdzie i w jakich okolicznościach człowiek ma możliwość skosztowania tak prostej potrawy kulinarnej. Chyba niedługo w domu, korzystając z mąki Babci Magdy, dam radę wyprodukować goezleme.


Wieczór mieliśmy spędzić spokojnie. Dervish zaprosił na kolację wegetariańską na tarasie naszego pensjonatu. Wszyscy goście zebrali się o 19:00. Byli Kanadyjczycy, Holendrzy, Amerykanie, lekarz Bułgar z Ameryki, Ukrainka z Ameryki i my. Dzień wcześniej podczas rozmowy nasz gospodarz ujawnił, że jest fanem polskiej wódki (w ilościach umiarkowanych). Jakie było jego zaskoczenie, jak staropolskim zwyczajem obdarowaliśmy go jego ulubioną przez niego żubrówką. Całe szczęście, że mieliśmy małą piersiówkę, którą kupiliśmy na lotnisku myśląc bardziej o sobie. Wieczór był niezwykle pyszny, nie tylko ze względu na jedzenie, ale też rozmowy z innymi gośćmi i drugim właścicielem hotelu. Takie wieczory utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto jeździć, poznawać inne kultury, oglądać nawet podmurówki i zachowywać w pamięci ludzi i ich historie usłyszane w takim miejscach. To pozostaje w sercu i pamięci. Na zawsze.