środa, 29 września 2010

Jak nie sprzedali nam kożucha

Dzień zaczęliśmy śniadaniem w hotelu na Lalei. To dzielnica handlowa, gdzie można kupić każde ubranie, z każdą metką światowej marki, ale chyba nie zawsze oryginalne. Setki Rosjan na ulicach i pewnie kilkudziesięciu Polaków robi spore zakupy. Można mieć prawie pewność, że to co znajduje się w polskich sklepach z odzieżą zostało tutaj lub w pobliżu wyprodukowane. Handel wszyscy mają w oczach i właściwie nie mówiono do nas inaczej proponując dobre ceny, wszelkie rozmiary, najlepszą jakość towarów. Ale akurat to co mi się podobało mogłem kupić tylko w tzw. rozmiarówce, czyli zestaw np. 8 par spodni! Nie mogłem jednak sobie wyobrazić siebie w jednocześnie w rozmiarze 30 jak i 38. No chyba, że jako pomysł na biznes rozkręciłbym handel na Allegro?
Kto chciałby nauczyć się podstawowych technik sprzedaży i negocjacji powinien zamiast inwestować w firmy szkoleniowe lub też konsultingowe przyjechać z określoną sumą euro lub lepiej tutaj dolarów i spróbować coś kupić. Nie tak łatwo. Nie tylko dlatego, że na niektórych sklepach jest napisane „sprzedaż hurtowa”, co oznacza, ze „szarakom” wstęp wzbroniony, ale także dlatego, że jeśli nie kupuje się kilkudziesięciu, a najlepiej kilkuset sztuk towaru to jest się tutaj na straconej pozycji. Nam to też się przydarzyło, jak Magda zapragnęła kupić jedną sztukę „towaru eksportowego”. Nie dość, że obsługująca ją Rosjanka (tutaj dużo dziewczyn z Rosji wyszło za mąż na Turków) była głownie zainteresowana mierzeniem świeżo przywiezionego fabryki towaru, to w dodatku młody Turek typ 2 – czyli żel na włosach, koszula rozpięta – marne kilkadziesiąt dolarów które u niego zostawiliśmy rzucił ostentacyjnie na ladę. Czekałem, aż rzuci je na podłogę i przydepce.
Ale mieliśmy też kilka miłych sytuacji, gdzie niekoniecznie mówiono do nas po rosyjsku, ale właściwie płynną polszczyzną. Widać, że od lat robią interesy z Polakami. Wydaje się, że Turcy mówią w każdym języku świata, a angielski wcale nie jest aż tak popularny, jak mi się wydawało na początku.
Żona o poranku nieśmiało poinformowała mnie, że może dzisiaj pooglądalibyśmy kożuchy. Jako mała dziewczynka miała taki brązowy zapinany na haftki do tego haftowany, teraz wprawdzie zamarzył się je inny, w sumie to lepiej. Zgodziłem się, bo stwierdziłem, jak ma to być okazja to dlaczego nie skorzystać. Sklepy „ze skórami” wyglądają imponująco. Zazwyczaj mają 2 lub 3 piętra przy czym ostatnie piętro zarezerwowane jest dla handlu norkami. Ilości są imponujące i pewnie każdy rodzaj futra z norek jest tutaj do zdobycia. Od takich mocno nowobogackich, do naprawdę pięknych. Ceny zaczynają się od 2000 dolarów i chyba nie wyglądaliśmy na takich co ich na to stać, więc właściwie nas nie zapraszano na te piętra. Trudno. Jeszcze przyjdzie taki czas, że będą nas błagać. Jak będę stary, gruby, z laską i złotym łańcuchem. Na razie interesowały nas kożuchy. Przyznaję były w różnym stylu, czasami nieznośnie burżuazyjne, ale też modne i stylowe. Większość produkowana jest na rynek rosyjski więc znów obsługa mówiła głownie po rosyjsku. Przypomniałem sobie kilka zdań, więc mogłem podtrzymywać rozmowę, ale chyba nie negocjować cenę. Bałem się zresztą rozmowy o cenie, bo wiem, że w Turcji jak pytasz o cenę, to jest oczekiwanie, że się dogadasz i kupisz to co jest przedmiotem negocjacji. W jednym sklepie znaleźliśmy „TEN” kożuch. Ale pan od początku wydawał się nam podejrzany. Jak tylko zorientował się, że coś tam mówię po rosyjsku, to każdemu Rosjaninowi lub Rosjance, którzy pytali się o cenę szeptał ją na ucho. Tak jakby nam zawyżał ją i to znacznie. Na domiar złego, pozwoliłem sobie usiąść przy stole, nie będąc do niego zaproszonym i to Pana chyba lekko zezłościło. Był taki upał, w większości sklepów nie było klimatyzacji, więc osłabłem i usiadłem. Mimo 20 minut rozmowy Pan nie chciał zejść z ceny nawet o 10$. To wydało nam się mocno podejrzane. Przeszliśmy kolejne sklepy, w których ceny „podobnych” kożuchów były znacznie niższe. To dało nam motywację, żeby wrócić. Znów próba negocjacji, kolejni Rosjanie, do których szeptał na ucho. I na naszą ostateczną cenę powiedział nam „w twarz”: do widzenia. Poczuliśmy się nieswojo. Ale z drugiej strony stwierdziliśmy, że może to nie było dobry dzień i nie nasze przeznaczenie. Tak więc próbowaliśmy, ale nam się nie udało! Nigdy nie lubiłem prowadzić szkoleń z negocjacji. Teraz się w tym tylko utwierdzam.
Po południu szybko przemieściliśmy się na lotnisko, a stamtąd do Kayseri w Kapadocji. Świetny lot krajowy na którym obdarowano nas kolacją, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Nie pamiętam, kiedy na lotach krajowych w Polsce były kanapki. Pewnie kilka dobrych lat temu. A tutaj pełna rozpusta. Oj możemy się uczyć możemy. Dzisiaj okazało się, że prezes LOT, podał się do dymisji, pewnie nie z powodu cateringu.
Dojechaliśmy do Goreme i tutaj fantastyczne niespodzianka! Nie tylko, że wylądowaliśmy w nowo otwartym hotelu w skałach, który nie powstydziłby się kliku dobrych gwiazdek, ale także poznaliśmy właścicieli, którzy okazali się tureckimi reemigrantami z Holandii. Były już długie wieczorne rozmowy przy tureckiej herbacie, dyskusja o Polsce, Wałęsie, polityce, Unii Europejskiej, rasizmie i homofonii. Gospodarze warci są opisania, co pewnie zrobię w kolejnym wpisie. Cudowni ludzie z pomysłem na życie. Nie tylko zarządzili zmianę i wyprowadzili się z bogatej Holandii, ale także spełniają swoje marzenie: poznają ludzi niepodróżując.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz