piątek, 1 października 2010

Dolina gołębi i czarny szlak.


Większość osób, które przyjeżdża do Kapadocji w planie uwzględnia lot balonem. Wydaje się to być mocno skomercjalizowaną atrakcją, której dość trudno się oprzeć. Zanim tu przyjechaliśmy zrobiliśmy rozpoznanie, czy rzeczywiście warto. Każdy kogo pytałem mówił, że jest to obowiązkowy punkt i nawet jeśli nie skorzystał z takiej atrakcji, to gdyby mógł, na pewno by poleciał. Nie tak łatwo było zorganizować lot. Tuż po przyjeździe powiedzieliśmy Dervishowi, że chcielibyśmy polecieć. W dniu przyjazdu poznaliśmy nawet pilota z Belgii, który zachęcał, nie ma się co dziwić, do ponad godzinnego lotu. Po poszukiwaniach właściwej firmy udało nas się cudem zarezerwować atrakcję. Cena ustalona, firm wybrana. Dostaliśmy informacje o tym, że mamy być gotowi o 05:30. Z wrażenia nie mogłem spać całą noc. Budzik zadzwonił o 4:45, ale 45 minut później, jak byliśmy już w pełnym rynsztunku, dostaliśmy wiadomość, że z powodu złej pogody loty przesunięte są o 1 godzinę. Internet, uzupełnienie wpisów, poranna herbatka, lekka drzemka zajęła kolejną godzinę. Przyjechał po nas autobusik i po 20 minutach wraz z grupą innych szczęśliwców znaleźliśmy się na polu startowym i lądowisku balonów. Herbatka, ciasteczka, śmiechy, żarty… i kolejna wiadomość przekazana przez kapitana Rodrigueza. Ze względu na pogodę w górnych warstwach, loty są odwołane. Ta informacja mocno nas zabolała. 40 osób, potencjalni pasażerowie, wydało wspólny jęk zawodu. Zanim kapitan powiedział, że ma wolne 16 miejsc na lot następnego dnia, dziarska Czeszka (ale jak dziarska!) wykrzyczała, że ona ma grupę i bierze wszystkie miejsca. Zrobiło się niemiło, tym bardziej, że część osób (my nie) miało już opłacony lot. Wiele osób przyjechało do Kapadocji tylko po to by przelecieć się balonem. Po powrocie, przez kolejne 3 godziny, właściciele naszego pensjonatu szukali dla nas innych możliwości. Okazało się to dość trudne, ale jest szansa jeszcze ostatniego dnia pobytu w Kapadocji.


Jak to się mówi, jest ryzyko jest zabawa!
A propos ryzyka. Już martwiliśmy się, że dzień będzie stracony. Po śniadaniu i lekkim odpoczynku postanowiliśmy wykorzystać nasze buty traperskie, które ciągniemy ze sobą wszędzie i wybraliśmy się na szlak doliną gołębi. W Turcji, do lat 60 XX w. gołębie były wykorzystywane do produkcji naturalnego nawozu. Rolnicy wykuwali w skałach gołębniki i mniej więcej co 2 lata zbierali nawóz. Już wcześniej jeżdżąc po okolicach w Goreme zauważyliśmy dziesiątki otworów w bardzo niedostępnych miejscach. Zastanawialiśmy się w jaki sposób do nich docierano. Teraz mieliśmy możliwość samemu tego doświadczyć. Gołębi szlak zaczynał się zupełnie niewinnie. Tylko w jednym niepozornym miejscu na skale został umieszczony czarny napis Dolina Gołębi.


Pod nim 2 kolejne szlaki czerwony i niebieski. W trasie byliśmy tak zauroczeni okolicą, że nie wydało nam się nawet podejrzane brak jakichkolwiek turystów napotkanych w czasie godzinnego marszu. Pewnie są gdzieś na innych szlakach, pomyśleliśmy oboje. Po mniej więcej kolejnych 15 minutach zaczęło się robić już bardziej wyczynowo. Mamy właściwe buty, stwierdziliśmy odważnie, ale obje zaczęliśmy czuć lekkie podniecenie i strach. Idziemy kolejne 15 minut. Mamy z sobą już wspinaczki, podciąganie się, przechodzenia i skakanie (!) przez szczeliny. Trasa (czarna) prowadzona była przy samym brzegu urwiska. I tutaj zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby inne kolory na trasie, czyli niebieski i czerwony, nie wskazywały jednak trudności szlaku. Jak doszliśmy do pionowej ściany, która pewnie miała 10 metrów wysokości, gdzie były tylko lekko wyżłobione niewielkie schodki, a właściwie tylko miejsca do zaczepienia się, stwierdziliśmy, że już jest bardzo niebezpiecznie. Zastanawiałem się, czy nasze ubezpieczenie pokryje koszty ewakuacji, lub też kto nas stamtąd uratuje. Upewniłem się tylko, że mam w kieszeni spodni telefon komórkowy do Dervisha. W razie co. Kwestią czasu było tylko, że zaczniemy potrzebować pomocy. Wydawało nam się, że jesteśmy już bardzo blisko głównej drogi, która była naszym celem. Z drugiej strony nie wiedzieliśmy co będzie dalej i czy uda nam się wrócić. Zwyciężył rozsądek! Nie każdy himalaista zalicza przecież Mt.Everest! Zejście, a właściwie dojście do niebieskiego szlaku zajęło nam 25 minut. Tutaj wzbudziliśmy podziw Francuzów, którzy nie podjęli tego wyzwania. A my dopiero na pożyczonej mapie zobaczyliśmy w co się wcześniej wpakowaliśmy.


Na NORMALNYM szlaku było już znacznie więcej osób. Widoki, jak na zdjęciach! Wszędzie nie tylko stożki, ale bardzo ciekawie wyżłobione w skale formacje z gdzieniegdzie widocznymi gołębnikami. Nie wiem co się stało z gołębiami, bo jakby ich nie było. Z resztą nasza przewodniczka (ta z 2 dni wcześniej) twierdziła, ze tutaj się wszystko zmieniło w latach 50 i 60, ale nie bardzo była w stanie wytłumaczyć dlaczego. Na końcu doliny zobaczyliśmy górę a na jej szczycie ruiny zamku.
Po lekkiej wspinaczce i marszu doszliśmy do Uchasar.

Urokliwe miejsce, ale jakby opuszczone. Tylko na rondzie, z którego rozpościerał się widok na dużą część Kapadocji, była ogromna restauracja nastawiona na turystów oferująca zestawy na lunch. Ogarnęło nas lekkie przerażenie jak 6 autobusów w jednym czasie nadjechało i zawładnęło tym spokojnym miejscem. Uciekliśmy stamtąd w stronę zamku. Ostatecznie nie doszliśmy do niego, bo uznaliśmy, że zawsze trzeba zostawić sobie jakieś miejsce, do którego można wrócić. Ulegliśmy za to małej restauracji, która oferowało lokalne jedzenie i gdzie goście siedzieli, leżeli, kimali, podsypiali sobie na ogromnych poduszkach, a kelner co chwile serwował pyszne jedzenie. I znów byliśmy zaskoczeni ilością Francuzów, którzy jak wytrawni turyści, w odpowiednich butach, z plecakami i kijkami trekkingowymi maszerowali przez Kapadocję. Aż miło było popatrzeć. Powrót był przyjemnością. 10 kilometrów, już znaną trasą nie stanowiło problemu. Spotkaliśmy nawet parę Polaków, którzy na czas musieli dojść do Goreme. Pewnie czekał na nich autobus?

I co tutaj robić wieczorem, jak pada deszcz i jest spory wiatr. Nie tego człowiek oczekuje na urlopie. W dodatku miasto zostało odcięte od elektryczności. Do wyboru mieliśmy albo siedzenie w ciemnościach, albo łaźnię turecką. Pamiętaliśmy bardzo dobrze hammany w Maroku, więc bardzo pozytywnie podeszliśmy do całej sprawy. Może jednak z lekką rezerwą, bo dzień wcześniej widziałem kłócącego się turystę z obsługą łaźni. Pomyślałem sobie jednak, że nie będzie tak źle, może akurat nam będzie się podobało. Po naszych doświadczeniach, postanowiłem sponsorować właścicielowi podróż do Maroka. Z nami do łaźni została przyjęta grupa Japończyków lub Koreańczyków. Miejsce nie wyglądało zbyt atrakcyjnie. Było tam, co jest raczej niespotykane, dość zimno. Po szybkim przebraniu się w stroje kąpielowe nałożono nam na twarz zielone, pewnie gliniane, maseczki. Byłoby może wszystko OK., ale było to w przeciągu, na stojąco i w dodatku bez możliwości jakiegoś relaksu i intymności. To była po prostu fabryka. Obok mnie siedziało kolejnych 5 osób, które półnagie oczekiwały maseczki relaksacyjnej. W dodatku musieliśmy przejść przez zimną klatkę schodową. Zupełnie jak w wieżowcu, z tym, że po drodze, spotykaliśmy mocno roznegliżowanych panów i lekko zakłopotane półnagie kobiety. Hałas, pokrzykiwanie, popychanie… i absolutny brak kontaktu z obsługą, która w tak turystycznym miejscu (był tam tylko jeden lokalny Turek) nie mówiła po angielsku. Miła natomiast była sauna, gdzie szef biura turystycznego (ten właśnie jeden Turek) zwierzył nam się ze swojego bogactwa, chciwości Polaków, a także ukochanej, jednej z licznych, narzeczonej Moniki. Czekałem tylko, że zza zawiązanego ręcznika wyjmie swoją wizytówkę i zaraz zaproponuje tour po Goreme. Dzięki temu, że pan był ekstrawertykiem 15 minut upłynęło szybko w miłej i GORĄCEJ atmosferze. Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny naszej łaźni, czyli mydlenie, peeling i masaż. Na mnie rzucił się chudy staruszek, który najpierw oblał mnie lodowatą wodą, później gorącą, po czym kilka razy wrzasnął, a za nim i ja. Wykręcił mi rękę, wyłamał bark, przetrącił kark, po czym zaciągnął na gorące marmurowe łoże, gdzie włożył moją lekko skołowaną głowę w nogi jakiejś Francuzki. Nie zorientowałem się, a kilkoma sprytnymi ruchami nastawił mi jakieś kręgi, wyciągnął kilka stawów, rozciągnął kilka wątłych mięśni, po czym z wrzaskiem wykręcił mi znów ręce. W tym samym czasie, a właściwie drugą ręką nakładał, na mnie tony mydła korzystając z lnianego worka. Zmyślne urządzenie, muszę przyznać. Prawie się utopiłem w pianie, a już pan wrzasnął jednocześnie walnął mnie w plecy, wydał z siebie kolejny okrzyk i dziarskim klepnięciem po głowie zachęcił mnie do opuszczenia tego przybytku. Wsadził mnie do jacuzzi. I w dodatku stwierdził: czekać! Czekałem, aż mi się znudziło. Cała ta operacja zamiast trwać 90 minut, trwała pewnie 45. Na pytanie moje i Francuzów, co dalej, ruchem ręki wskazano nam miejsce do leżenia. Na zimnej, dobrze znanej nam, klatce schodowej. Grożąc sądami koledzy z różnych krajów powiedzieli Turkom co myślą o łaźni tureckiej. Jak dam radę to spróbuje w Istambule, w drodze powrotnej. A może w Izmirze?
Na kolację spróbowaliśmy kolejnego dania kuchni tureckiej, które nam się marzyło. Oj marzyło! Tym bardziej, że tego wieczora mogły być z nim lekkie problemy z jego przygotowaniem. W całym Goreme nie było prądu. Miasto KOMPLETNIE spowite w ciemnościach. Były nawet takie kwartały, że nie widać było nawet jednej świeczki. Chyba przez przypadek udało nam się znaleźć miejsce, gdzie palił się ogromny piec, co dawało nadzieję na ciepły posiłek. Zachciało nam się spróbować Testi Kebab, czyli kebabu ugotowanego w naczyniu glinianym rozbijanym na oczach głodnego klienta. Patent prosty i pomysłowy na mięso duszone z warzywami podane z sałatą i ryżem. Zorientowaliśmy się, że jest to atrakcja nie tylko dla turystów, ale także dla lokalnych. Czekam, aż Turcy w Polsce wpadną na ten pomysł, tym bardziej, że gliny u nas nie brakuje. A po moim kursie garncarstwa, sam może nauczę się serwować takie dania!
Nie spodziewaliśmy się, że „zwykły” dzień w Goreme może mieć tyle niezaplanowanych atrakcji Jutro w planie lokalny rynek. Czekam na sesję z dużym zoomem!

1 komentarz: