niedziela, 3 października 2010

Nieudany strajk, a lot balonem.


Dzisiaj chciałem zastrajkować i odmówić opisywania dnia. Autorka zdjęć zagroziła jednak, że nie da mi pozwolenia na publikację zdjęć jeśli nie napiszę relacji z ostatniego dnia pobytu w Kapadocji. Ulegam i opisuję, ale wydaje mi się, że zdjęcia zamieszczone lepiej oddadzą (lub oddają) atmosferę tego dnia.


Jak przygotować się do lotu opisałem w poprzednim wpisie. Znowu wczesna pobudka, znowu autobus zbierający pasażerów z różnych hoteli i pensjonatów. Mieliśmy lecieć z firmą, która ma tylko dwa balony. Chyba mało, bo mówiono nam, że dużo firm ma po 5-7 balonów. Ale jak pomyślę sobie, że każdy kosztuje ok.130.000 euro, to aż mi się gorąco robi. Za pilotów (kapitanów) mamy Mustafę (balon 1) i Mike’a (balon 2). Łatwo można było się domyśleć kto jest jakiej narodowości. Mustafa Turek, Mike to Brytyjczyk. Obaj panowie wyglądali na doświadczonych, a swetry pilotów i pagony na ich koszulach wskazywały związki z lotnictwem cywilnym. Belek i gwiazdek było sporo, nie zdołaliśmy ich zapamiętać. Na początek zaproszono nas na śniadanie. Nie byłem w stanie przełknąć niczego. Większość jednak turystów rzuciła się na dość obfite śniadanie. Chyba nierozsądnie, bo co by było jakby wszyscy w czasie lotu musieli skorzystać z toalety? Byłyby kłopoty.


Przywieziono nas na miejsce startu. Tutaj w kilku zdaniach poinformowano nas co się będzie działo i jak mamy podchodzić do kosza balonu. Sprawa nie była łatwa. Nie tylko, że mieliśmy uważać na odpryskujące w czasie ogrzewania balonu kamienie, to jeszcze dużym niebezpieczeństwem mogły się okazać liny przytrzymywane przez obsługę. Niby wszyscy się śmiali i żartowali, ale instruktarz wysłuchaliśmy w skupieniu. Ostatecznie nie każdy lata balonem co tydzień, dla większości było to pierwszy lot. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że nie ostatni. Jak można się było domyślać.


Byliśmy lekko zmartwieni tym, że jako ostatnia grupa rozpoczynaliśmy lot. W tym czasie, około 6.30, rano na niebie wokół Goreme było już ok. 40 balonów. Mike, bo wylądowaliśmy w jego balonie, powiedział nam, że ze względu na kierunek lotu wybrał nieco inne miejsce startu i nieco później, co miało gwarantować lepsze widoki. Słowa dotrzymał, widoki były fascynujące. Ale o tym za chwilę.


16 osobom udało się wdrapać do balonu. Kosze są dość wysokie, ze względu oczywistych, podzielone na 5 części. W środkowej Mike miał wydzielone i ograniczone miejsce na butle gazowe, a także dla siebie, tak aby swobodnie regulować temperaturę grzanego powietrza i sterować nasz balon przy pomocy odpowiednich lin. My trafiliśmy na miłe towarzystwo z Australii czyli Pat i Rogera. Patrzyli pewnie na nas lekko zdziwieni bo nie tylko mówiliśmy w jakimś dziwnym języku, ale mieliśmy plecak z dodatkowym obiektywem do aparatu. Ostatecznie chyba jednak nas zaakceptowali, a my w ramach wdzięczności wyślemy im zdjęcia z lotu.


Byliśmy gotowi do startu. Dziwne uczucie. Niby nalatałem się po świecie i wiem co to znaczy take off i landing. Znam na pamięć procedury bezpieczeństwa (różne, w zależności od linii lotniczej), ale tutaj miało być inaczej. Nie było stewardesy instruującej o wyjściach bezpieczeństwa. Mike przeszkolił nas i upewnił się, że wszyscy, niezależnie od znajomości języków obcych, w tym migowego, wiemy co to znaczy normalne lądowanie. Wydał komendę: wszyscy przodem, razem z nim w kierunku lotu. Przy lądowaniu awaryjnym miało być inaczej. On przodem, a my tyłem. Panowie otrzymali dodatkowe instrukcje, jak amortyzować upadek. Trochę się przejąłem, bo w samolocie w sytuacji lądowania awaryjnego, które mi się zdarzyło w zeszłym roku, miałem przynajmniej możliwość trzymania się fotela. Tu chyba nie było takiej opcji.


Kilka razy Mike podgrzał powietrze, nazwałbym to dodaniem gazu (?). Nasza załoga, tak która zostawała na ziemi, pomogła wyciągnąć balast… i po kilku sekundach, lekko zahaczając o krzaki ruszyliśmy. I jakie to uczucie? Co czuliśmy? Ciszę. Kompletną ciszę. W przeciwieństwie startu samolotu, nic nie wyło, nie było przeciążenia, nikt kurczowo nie trzymał się sąsiada. Nawet nie czekaliśmy na odpięcie pasów bezpieczeństwa. Bo ich po prostu nie było.


Mike, spokojnie zaczął opowiadać o locie, jaki mamy plan, co zobaczymy. Mówił o swoim 11 letnim doświadczeniu w lotach i o pasji związanej z obserwacją pogody. Kursach szybowcowych i skokach na spadochronie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w bezpiecznych rękach. Byliśmy zasłuchani w to co nam opowiadał, ale jednocześnie docenialiśmy ciszę i to co się działo wokół nas. Spokój, lekki wiatr, przyjemna temperatura. Stan błogości. I widoki, trudne do opisania. Niby to co jest wokół Goreme już widzieliśmy, ale tym razem patrzyliśmy na to z zupełnie innej perspektywy. Człowiek zastanawiał się, jak to jest, że grupa 17 dorosłych osób, na wysokości kilkudziesięciu metrów od ziemi, stoi oniemiała, mocno onieśmielona widokami, w koszu i w dodatku lekko unieruchomiona w koszu i podczepiona pod balon. Niebieski balon.


Najpierw Mike zdecydował, żeby pokazać nam jedną z dolin. Uczucie było niesamowite. Lecimy nad ziemią, to wydawało się normalne, a kilka chwil później mijamy kilkudziesięciometrową przepaść. I nic się nie dzieje. Takie uczucie towarzyszy pewnie tym, którzy latają na paralotniach. Na początku jest świadomość ziemi, a później koncentracja na locie i związanych z tym doznaniach. Z odległości kilku metrów mogliśmy widzieć gołębniki. Była szansa nawet zerwać kilka owoców z jabłoni, czy też orzechów.Od czasu do czasu nasz kapitan łączył się z Mustafą aby przekazać informację o kierunku lotów. Sprawdzali między sobą, czy nad balonem nie leci inny balon. Widoczność jest na tyle ograniczona, że akurat nie tego nie widać. Przy ponad 40 w powietrzu, na tak małym obszarze wokół Goreme wszyscy piloci muszą być bardzo uważni. Wypadki się zdarzają, ale nikt o nich niczego nie mówi.


Musimy trochę poczytać na temat techniki sterowania balonami, bo cała nasza ekipa była pod wrażeniem tego co wyprawiał Mike. Schodził nisko do dolin, tak ,że prawie zahaczał koszem o rosnące krzaki. Podlatywał pod same krawędzie urwisk, po czym nagle wzbijał balon na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wielokrotnie udało mu się zaskoczyć nas obracając, a właściwie tańcząc koszem, tak aby każdy mógł zobaczyć niesamowity, wybrany przez niego krajobraz Kapadocji. I tak przez ponad 80 minut!

Kapitan balonu, w przeciwieństwie do kapitana samolotu rejsowego, nigdy nie jest w stanie dokładnie określić miejsca lądowania. Około 15 minut przed zakończeniem lotu Mike skontaktował się z załogą/obsługą, która pozostała na ziemi i poinformował gdzie planuje lądowanie. Kolejna dolina, kolejny stożek, dziesiątki balonów wokół nas. Znów cisza. Tylko słychać szelest migawek aparatów cyfrowych. No może jeszcze nas rozmawiających o widokach i dających sobie nawzajem instrukcję, którym obiektywem uchwycić te ostatnie chwile.
Lądowisko zostało dokładniej określone. Załoga jeepem z naczepą czekała w wyznaczonym miejscu. Jeszcze tylko kilkadziesiąt sekund i Mike postawił balon na platformie. Kilka dni wcześniej ktoś powiedział nam, że trzeba mieć bardzo duże doświadczenie i doskonałe umiejętności pilotażu, żeby tak właśnie wylądować. A później to już tylko dyplom dla wszystkich uczestników lotu, uścisk dłoni kapitana i turecki szampan o godzinie 8:00 rano. Dla niektórych dzień dopiero się zaczynał, dla nas właściwie kończył największą atrakcją w Goreme. Za 5 godzin mieliśmy już siedzieć w samolocie do Izmiru, nad morzem egejskim.

Jesteśmy w Izmirze, zaczynamy oglądać podmurówki. Czy ja to wytrzymam? Zawsze mogę próbować zastrajkować. Najwyżej będzie to strajk nielegalny. Może okupacyjny, bo hotel super z widokiem na zatokę! Wokół mnóstwo miejsc gdzie można zjeść świeże sardynki i kalmary, albo po prostu małże w muszlach wypełnionych ciemnym ryżem i skropione cytryną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz